Książka Dana Millmana pod tytułem „Siła ducha. Święta podróż miłującego pokój wojownika” to dosyć dziwna książka. Czytało mi się ją wprawdzie szybko, ale pierwsze rozdziały były irytujące. Po pierwsze, jakim trzeba być głupcem, aby kręcić się tylko wokół własnej osoby. Nigdy tego nie rozumiałem, tym bardziej nie akceptuję, zwłaszcza, że rzekomo Autor zdobył wyższe wykształcenie. Po drugie – jego wewnętrzne problemy, chęć zdobycia oświecenia też denerwuje, wręcz wkurza. Nie tylko z powodu bezkompromisowości w dążeniu do tego celu, ale również dlatego, iż nie dostrzega, i przede wszystkim nie docenia tego wszystkiego, co ma wokół siebie. Jednym słowem, to człowiek bardzo niewdzięczny, i nie dziwię się, że inni najczęściej go unikali. Trzecim powodem, dla którego książka nie przypadła mi do gustu są infantylne nazwiska i zachowanie niektórych bohaterów. I tak jego główny mentor, nosi dosyć dziwne – jak dla mnie – imię Sokratesa. A przecież ze swym pierwowzorem nie ma nic wspólnego. Prawdziwy Sokrates, podobno niepiśmienny, prowadził z ludźmi swobodne rozmowy. Zadawał pytania i naprowadzał swych rozmówców do różnych wniosków. Jego pytania zawsze były sensowne, i gdzieś zmierzały. Wydobywały z człowieka skrywaną dotąd wiedzę i odpowiedzi. Natomiast książkowy Sokrates, feruje wyroki z wyższością człowieka z innego świata. Wszystko wie, ale nic nie mówi. Zawsze ma racje, ale nigdy jej nie uzasadnia. Mówi tak, aby nie powiedzieć nic. Nie wiem jak was, ale mnie taka forma wypowiedzi irytuje do najwyższego stopnia. I jeśli Autor podążył za takim człowiekiem, bardzo mu współczuję.
Książka „Siła ducha…” to opowieść o duchowych, i czasem cielesnych zmaganiach Autora z własnym ego, z własnym ja. Czy wam się spodoba, to pewnie kwestia sporna. Mnie nie bardzo zachwycają podróże człowieka nieszczęśliwego swoim szczęściem. Czasem zdaje się, że ludzie Zachodu na siłę poszukują swojego miejsca na Ziemi. Tworzą świat bez emocji, wyzbyty prostych uniesień, prostych radości, tylko po to, by go później obrzydzać, zohydzać. Paradoks czy głupota? Może jedno i drugie. A przecież wszystko, co nam trzeba jest tuż obok. Miłość, nadzieję, odkupienie mamy w sobie i w naszych bliskich. Nie ma potrzeby jeżdżenia po całym świecie, ryzykowania życia po to, aby odkryć to wszystko, co już wiemy, ale usilnie staramy się zniwelować, zapomnieć… Gdyby Autor wszedł w głąb siebie, jak to czyni po tylu absurdalnych wyczynach, oszczędziłby cierpień sobie i swoim bliskim.
Przyznam, że nie jestem zwolennikiem duchowych poszukiwań. Nie żebym w ich terapeutyczną moc nie wierzył, a wierzę, tyle tylko, że kroczenie ku oświeceniu drogą istnego zatracenia, mija się z celem. Człowiek, zawsze pozostanie istotą ludzką, zawieszoną między tym, co jest tutaj i teraz, a tym, co by chciał, tym, co może, i tym, co pisze mu los. Nie można wyzbyć się siebie, jeśli nie wyzbędziemy się naszych bliskich. Wielu współczesnych „myślicieli” głosi, że cała ta otoczka naszego życia, tylko nam przeszkadza, ogranicza nas. Nie dajcie się zwieść. To nasza społeczność jest naszą siłą. To ona kształtuje w nas to, co najlepsze, a to, co złe, akceptujemy sami. To my sami, jesteśmy granicą naszych możliwości. Sami wyznaczamy sobie granice istnienia. A wyzbywając się naszych bliskich, nie ważne czy jest to rodzina, sąsiedzi, koledzy czy znajomy sprzedawca – są częścią naszego świata, i tracąc ich, tracimy nie tylko siebie, ale i człowieczeństwo. Istota ludzka nie może żyć dla siebie, nie może być zatopiona tylko w sobie. Ale do tego musicie dojść sami, tak jak dojdzie Dan Millman.
Ale do rzeczy. Nasz szanowny Autor, pomimo osiągnięcia sukcesu, męczy się sam ze sobą, i przy okazji zamęcza innych. Nic przeto dziwnego, że szybko rozpada się jego małżeństwo. Niezrażony tym Dan rzuca wszystko, i leci na drugi kraniec świata. Spytacie pewnie dlaczego? Już pędzę z odpowiedzią. Otóż jego mentor, Sokrates, mówi mu, że musi się szkolić u pewnej szamanki, aby dostąpić tao/nirwany/zbawienia czy jeszcze innego pięknego określenia. Nie wie gdzie jej szukać, nie zna jej imienia. W zasadzie nie wie nic, poza tym, że musi ją odnaleźć. I ten nasz świetnie wykształcony bohater, pędzi. Mógłbym rzec, że bezmyślnie, jak stado gnu, wystraszone mirażem drapieżnika. Rzuca wszystko w cztery wiatry, i pędzi. Pobiera nauki u mistrzów Wschodu z dalekich Indii czy Tybetu. Normalny człowiek pewnie byłby zachwycony, choćby tylko tym, że zwiedził kawał świata. Ale nie Dan. On już to wszystko wie (wszak wszystko to dała mu już nieskazitelna matka Ameryka), i czuje niedosyt. Zawiedziony, rusza przez Hawaje do domu. I nie uwierzycie. Jakimś dziwnym zrządzeniem losu, właśnie na Hawajach odnajduje ową tajemniczą szamankę niczym Rycerz Okrągłego Stołu odnajdujący Świętego Graala… Co więcej, prawie traci życie, bo za jej radą (bardziej skomplikowana sprawa, aby ją tutaj nakreślać), wybrał się na nocne zwiedzanie Oceanu i zasnął... Przez kilka dni, bez jedzenia, bez picia przemierza bezmiar wód. Słowem - istny geniusz. Jeśli to was nie zrazi nonszalancją i impertynencją bezmyślności Amerykanina, to brak mi słów. A później, wcale nie jest lepiej.
Podsumowując, przeczytałem książkę z rozdrażnieniem. Nie bardzo mi się podobała. Nie akceptuję takiego postępowania jakie reprezentuje jej bohater. Pęd tylko dla pędu jest głupotą, niezależnie, co znajdzie się na końcu. Oświecenie? Owszem, ale za jaką cenę. A meritum tego jest takie, że wszystko, co nam potrzeba możemy odnaleźć w sobie i w swoim otoczeniu.
"Książkę otrzymałem/otrzymałam z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl".