„Moja pierwsza książka, »Siła spokoju«, opowiada o moich przygodach, treningach i sprawdzianach u starego mechanika stacji obsługi pojazdów, którego nazwałem Sokratesem.
[…]
»Siła ducha« to osobna książka, którą można czytać, nie znając »Siły spokoju«. Należy jednak pamiętać, że wydarzenia w niej zawarte, nie dzieją się po wydarzeniach opisanych w poprzedniej książce, lecz w ich trakcie”[1].
Tak to widzi autor, ale moim zdaniem „Siłę ducha”, bez znajomości tomu wcześniejszego, czyta się ciężkawo i wiele trzeba się domyślać. Na przykład to, że skoro bohater zostawił tego całego Sokratesa, wrócił na studia i je skończył, ożenił się itd., to zapewne spotkali się, gdy miał lat kilkanaście, może ze dwadzieścia. Nie bardzo też mogłem sobie wyobrazić połączenie czyszczenia świec zapłonowych z transcendentalną medytacją, co zapewne opisane było dokładniej w pierwszej książce. I parę innych w tym stylu.
Przyznam też, że na przezwisko Sokrates zareagowałem bardzo źle. Moim zdaniem jest to spektakularnie infantylne. Podobnie jak zły bohater filmu „Szybcy i martwi”, który nazywa się Herod. Widać Amerykanie mają skłonność do takich żałosnych naiwności. Ciekawe, czy autor wie, że prawdziwy Sokrates był niepiśmienny?
Główny bohater, narrator, Dan, otrzymał od Sokratesa wskazówkę, żeby odnalazł szamankę, swoją dawną przyjaciółkę. Sokrates nie zdradził Danowi imienia, nazwiska, miejsca zamieszkania tej kobiety. Podpowiedział mu tylko, że wiele lat temu napisała ona do niego list na firmowej papeterii jakiegoś banku z Hawajów. Po rozstaniu z żoną i córką (bo wiadomo, że własny rozwój jest najważniejszy) Dan leci do Honolulu szukać szamanki. Domyśla się, bardzo rozsądnie zresztą, że jeśli jest ona dawną przyjaciółką dziewięćdziesięcioletniego Sokratesa, to musi mieć teraz minimum siedemdziesiąt-osiemdziesiąt lat. Dan odwiedza banki w Honolulu i rozmawia z kobietami… w wieku 30-50 lat. Ups! I robi to na przykład w ten sposób:
„Dzień dobry, jestem miłującym pokój wojownikiem i poszukuję przyjaciółki Sokratesa”[2].
I dziwi się bardzo oraz zniechęca, że z tych banków odchodzi z niczym, czasem nawet wyprowadzany przez ochronę. Ups! Ups!
Gdy Dan siedział zniechęcony i zmęczony przed jednym z banków, podeszła do niego właściwa kobieta. To znaczy czytelnik wie, że to ta właściwa, bo Dan jakoś zupełnie tego nie kojarzy. Nawet gdy znalazł się w jej domu uznał, że to jednak nie ona i postanowił wracać do hotelu i do Stanów. W ostatniej chwili szamanka wcisnęła mu w rękę świstki z instrukcją, co powinien robić dalej.
Zgodnie z zaleceniem starej kobiety Dan znalazł deskę surfingową i wypłynął nią na ocean. Dryfował później przez kilka dni nieomalże umierając z głodu i pragnienia, bo na tę wyprawę zaopatrzył się jedynie w kąpielówki. Na jednej z kartek Dan dostał zalecenia odnośnie potrzebnego wyposażenia (woda, krem z filtrem), ale… tę kartkę akurat zgubił.
W tym momencie postanowiłem zrobić sobie przerwę na dzień lub dwa. Mogę czytać bajki, ale tak kompletne banialuki mnie irytują. Do lektury wróciłem spokojny, z nieco innym nastawieniem (może będzie choć zabawnie).
Po żegludze na desce Dan wylądował na Molokai (jedna z wysp Hawajów), gdzie spotkał swoją dawną znajomą, emerytowaną pracownicę banku, Ruth Johnson – to znaczy tak nazywała się na Oahu, bo na Molokai przyjaciele, pacjenci i uczniowie nazywają ją Mama Chia. Tu nie była emerytką, ale szamanką. Mama Chia uczy Dana o Podstawowym ja, Świadomym ja i Wyższym ja, opowiada pouczające historie, z których wiele znam z innych książek lub anegdot, szykując tym samym do dalszej drogi.
„– Wyglądasz na zmartwionego. Przegapiłeś jakieś spotkanie? – zapytała.
– Nie, raczej nie. – Spojrzałem na nią. – A przegapiłem?
– Ze mną nie. Poza tym spotkania na Hawajach to coś obcego – wyjaśniła. – Ludzie z kontynentu próbowali je tu wprowadzić, ale to tak, jakby próbować sprzedawać wołowinę wegetarianom”[3].
Ten cytat (i kilka innych) dowodzi bylejakości pracy redaktora, korektora, tłumacza albo ich wszystkich po trochu. Zapewne jednak nie autora. Nie byłem na Hawajach, to fakt, ale nie potrzebuję tam być, żeby domyślić się, że i w tym egzotycznym miejscu ludzie się jednak czasem spotykają – na przykład w domu, po powrocie z pracy, w szkole na lekcjach, w fabryce itd.
Pierwsze zdanie pierwszego cytatu. Błędnie użyte słowo „nazwałem”. To nie Dan nazwał starego mechanika Sokratesem. Tak nazywali go ludzie zapewne jeszcze przed urodzeniem Dana, który nawet nie wiedział, jak ten jego Sokrates naprawdę się nazywa. A wystarczyło użyć słowa „nazywano”…
Czy są to wady rażące i fundamentalne? Nie, aż tak, to może nie, ale utrudniają czasem ocenę oraz zrozumienie treści. Jeśli przezwisko „Sokrates” wymyślił sobie Dan, to pytanie w bankach w Honolulu o kogoś takiego, oznacza kretyński pomysł i absurdalne zachowanie. Jeśli jednak wielu ludzi w różnych miejscach od dawien dawna tego człowieka pod takim mianem znało, sytuacja wygląda zgoła inaczej.
Początkowo wydawało mi się, że „Siła ducha” to książka z cyklu „jak być młodym, pięknym i bogatym, w dwa tygodnie”. W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych pojawiło się ich mnóstwo na rynku amerykańskim (Peale, Robbins, Tracy, Masterson, DeMarco, Carnegie, Hill, Murphy i inni). Z ćwierćwiekowym poślizgiem dotarły one do Polski, ale i tu już się przejadły. Okazało się jednak, że nie. „Siła ducha” przypomina mi – w pewnym sensie – Pielgrzyma” lub „Piątą górę” Coelho albo „Ostatni wykład” Pauscha. Z naszych podobną sztuczkę zastosowała Nosowska w „A ja żem jej powiedziała...”.
„Czasami najlepszą metodą na wygranie walki jest ją przegrać”[4].
O co więc chodzi? Ano, o prezentowanie trywialnych rad, znanych mądrości, oklepanych złotych myśli, banalnych sugestii itp. w taki sposób, żeby czytelnikowi wydawały się one cudownymi odkryciami. Może nawet znajdą się tacy, dla których będą to odkrywcze nowości, ale jeśli nawet, to i co z tego? Dan Millman nie napisał poradnika, nie wyjaśnił, jak określone efekty osiągnąć, co zrobić (tak, to kluczowe słowo – zrobić), żeby te magiczne efekty uzyskać. Dla mnie „Siła ducha”, jeśli nie jest kompletnie bezwartościowa, to ma znaczenie jedynie rozrywkowe i to umiarkowanej jakości. Z tej książki nie wynika nic, poza – ewentualnie – chwilową egzaltacją.
Mała dziewczynka pod nieobecność rodziców w pokoju podchodzi do kołyski braciszka, który urodził się kilka dni temu i prosi: opowiedz mi o Bogu, bo ja już zaczynam zapominać. Nawet niezłe, ale ja znam tę anegdotę od ponad dwudziestu lat, czytałem ją lub słyszałem wielokrotnie. W „Sile ducha” opisana jest jako prawdziwe wydarzenie, z określonymi, konkretnymi osobami. Kolejna cudowna mądrość.
„Ego zmienia się w ręce Boga, a umysł w wolę Boga. Nie będziesz próbował kontrolować swojego życia albo kierować go na konkretne tory, przestaniesz żyć, a zaczniesz przeżywać. Spoisz się wyższym celem – staniesz się Drogą, zbaczając z drogi”[5].
Brzmi zachęcająco choć… więc tym akcentem zakończę. Wyrobionym, oczytanym ludziom nie polecam.
---
1. Dan Millman, „Siła ducha. Święta podróż miłującego pokój wojownika”, Zysk i s-ka, przełożył Robert Filipowski, 2020, s. 7.
2. Tamże, s. 28.
3. Tamże, s. 91.
4. Tamże, s. 247.
5. Tamże, s. 185.
"Książkę otrzymałem/otrzymałam z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl".