Ej, czy Mróz chciał w tej książce opisać jakiś wielki, skomplikowany spisek? Stawiam to pytanie zupełnie na serio, tak, jak zazwyczaj wiem, o czym Remek pisze (przejrzystość narracji to on akurat opanował) i wiem też, co chce w danym momencie czytelnikowi opowiedzieć, tak tu pozostaje do dla mnie zagadką. Z jednej strony w dużej części tekstu autor zdaje się właśnie bardzo mocno pragnąć pokazać sieć jakiejś skomplikowanej, wielowymiarowej intrygi oplatającej bohaterów, z drugiej wciąż i wciąż wychodzi mu to jakoś tak na pół gwizdka.
Co ciekawe Najpłodniejszy zdaje się naprawdę bardzo pragnąć, by ten spiskowy element „Zarzutu” wybrzmiał nader mocno. Mamy tu wizyty w klubie, w którym oczywiści na zapleczu urzęduje Niezwykle-Ważny-Bandzior, mamy tajemniczą, przewijającą się w tle kobietę (coś, co już się kiedyś w tej serii jakoś tam sprawdziło), tajemniczy liścik porzucony naszej prawniczej parce, mamy dodany mocno od czapy, jak na to spojrzeć z perspektywy, wątek tajemnicy tyczącej tego, jaką uczelnię ukończyła jedna z postaci. No, wszelkie takie elementy, które wyraźnie mają tę atmosferę zagrożenia i wszechogarniajności spotęgować. Z drugiej zaś – ha, jakoś tak w ogóle nie da się tego odczuć.
Może to po prostu dlatego, że od początku wyczuwamy – a w finale okazuje się, że te przewidywania bynajmniej nie były chybione – że sama istota intrygi będącej podstawą dla tego wszystkiego bynajmniej nie zaskakuje przemyślnością, złożonością i wielowymiarowością :) Że to wszystko jest raczej jakiś spiseczek niż Wielki Spisek.
Pisarz oczywiście i tam usiłuje to wszystko jeszcze jakoś „przybrudzić”, skomplikować całą sprawę – i konsekwentnie nie kupujemy tego, czujemy, że robi to na siłę, po prostu by nie wyszło, że poddał się zbyt łatwo.
Cierpi na tym wszystkim także drugi aspekt „Zarzutu”, sama sprawa kryminalna. Co interesujące cierpi w bardzo podobny sposób – bo to po prostu dwie strony tej samej monety. Tak samo, jak nie czujemy w pełni Wielkiego Spisku, tak samo nie zastanawiamy się czy oskarżony ksiądz jest winny zarzucanych mu czynów. Najpłodniejszy ewidentnie chciał, byśmy robili i to, i to, a w żadną z tych dwóch rzeczy się tak naprawdę w pełni nie angażujemy. Tak, dobrze się domyślacie, co za moment napiszę: może trzeba było się skoncentrować na jednej z nich zamiast starać się łapać dwóch sroczek za ogonki.
Za to plusik za nowo wprowadzoną postać, „Chyłka prokuratury” jest wiarygodna, wcale-nie-wtórna, przyjemnie się ją czyta. Choć, znowuż, ta intryga wokół niej (tak, bo mamy tu i coś takiego :)) była zwyczajnie denna.
A tak a propos postaci – czy Sebastian Klejn w ogóle jeszcze jest aplikantem Zordona? Bo zniknął sobie, rozumiem, że po finale „Werdyktu” mógłby mieć problemy z dogadywaniem się z patronem, ale nie zostało to nigdy wyjaśnione ani w ogóle zasygnalizowane. Bo ta cudowna zmiana firmy kancelarii w ostatnim rozdziale to po prostu błąd redaktora czy wydawcy, to chyba jasne.
Aha, jeszcze kwestia zakończenia powieści. Po co, panie Remek? Po co, nie mając totalnie i całkowicie pomysłu na cliffhanger, w ogóle nie wiedząc, jak tu podkręcić akcję, zdecydował się pan jednak to zrobić. Pod każdym względem na siłę. Bo co, bo wiele razy w finałach kolejnych tomów tej serii były takie podkręcania, to i tu jakiś musiał się pojawić i już? Nie lepiej było już sobie odpuścić i uznać, że Chyłkowa ciąża wystarczy? Swoją drogą to to pańskie uniwersum jest naprawdę maleńkie, zważywszy, ile osób z różnych cykli wpadało na siebie przypadkiem w tym...
Okej, to ile ja mam temu dać gwiazdek? Niech już będzie 5/10, ogólna Mrozowa lekkość jakoś tam się przez to wszystko przedzierała, Zordonowskie przemyślenia na temat religii były ciekawe i pokazujące w miarę, czemu uchodzi on za niegłupiego faceta (wcześniej czasem niełatwo było to pojąć :)) i bo dałem się nabrać na jedną z pomniejszych Remkowych zmyłek.
PS: W Mrozowersum łatwo dodać do znajomych na fb kogoś, kogo się w ogóle nie zna i kto w dodatku ma pewne powody, by się pilnować :) Ale ze to miło wiedzieć, że mam coś wspólnego z Zordonem, ja też zlepiam ogryzki w znacznej części już zużytych mydeł tworząc mydłowego Frankenstaina :)