„Toksyczna matka” R. Rutkowskiego i I. Stanisławskiej to książka, której niestety nie mogę nikomu polecić. Temat, który porusza, jest ważny i niestety często przemilczany, gdyż w naszej kulturze figura matki jest wręcz gloryfikowana. Kiedy mówi się o "złych" matkach, robi się z nich potwory. Bo przecież powołaniem każdej kobiety jest macierzyństwo. W tym wszystkim zapomina się o tym, co leży u źródła problemu, nie nazywa się go, nie wskazuje skutków i przyczyn. Bo to zła kobieta była, i już.
Sięgnęłam po tę książkę, ponieważ temat w niej omawiany jest mi bardzo bliski. Byłam ciekawa tego, co może się w niej znajdować. Nie wiem, na co dokładnie liczyłam, może na odpowiedzi na jakieś pytania? Niestety, chociaż początkowo książka ta zapowiadała się dobrze, ostatecznie nie wywarła na mnie pozytywnego wrażenia, a wręcz pozostawiła po sobie ogromny niesmak.
Podzielona jest ona na dwie części. W pierwszej można znaleźć krótkie historie wielu osób, które opowiadają o swoich relacją z matką i pokazują, że nie zawsze są one dobre. Można by uznać, że są to fragmenty z terapii. Ta część była naprawdę interesująca. Niestety, w drugiej, a zarazem najdłuższej części książki, można znaleźć coś w rodzaju wywiadu... i musiałam się srogo namęczyć, żeby dotrwać do końca. Już dawno nie czytałam czegoś, z czym aż tak bardzo nie zgadzałabym się światopoglądowo. To była droga przez mękę i ból, ból, ból. Zgrzytając zębami i pomijając niektóre fragmenty, udało mi się dobrnąć do końca.
Liczyłam na to, że nauczę się rozpoznawać pewne schematy, poznam mechanizmy ich działania i dowiem się, jak się im przeciwstawić. Lub chociaż, że dowiem się czegoś na temat toksycznych relacji. Że dowiem się c z e g o ś. Tymczasem odniosłam wrażenie, że zamiast opierać się na wiedzy z dziedziny psychologii, autorzy pozwolili sobie zaszaleć i przelać na papier swoje teorie. Niby coś tam się pojawiło, ale zostało to przesłonięte ogromną ilością mizoginistycznych przemyśleń. Okazuje się, że każda kobieta tak naprawdę chce (a wręcz musi) mieć dzieci, nawet kiedy nie chce. Chce, bo taka jest „naturalna kolej rzeczy”. Niechęć do macierzyństwa ma wynikać jedynie z lęku przed powieleniem negatywnych schematów. A to, że społeczeństwo kładzie presję na młode kobiety to pikuś. Kto by się tym przejmował. Swoją drogą, niechęć do posiadania dzieci wynika rzekomo z konsumpcjonizmu. I że tak naprawdę kobiety nie mają życiowych aspiracji, po prostu nienawidzą mężczyzn i chodzą do pracy, bo chcą się na nich odegrać. Kiedyś kobiety znały swoje miejsce, a teraz najwyraźniej w głowach im się poprzewracało. Dużo jest tu takich mrożących krew w żyłach kwiatków.
Na koniec napiszę tylko, że cieszę się, że pan psycholog nie jest moim terapeutą. Nie dogadalibyśmy się. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że przemawia z pozycji wszechwiedzącego autorytetu, przez co niektórzy mogą przyjąć jego poglądy za fakty.
No cóż, zapowiadało się dobrze, niestety później coś poszło nie tak. Skoro autor świetnie się bawił, żonglując stereotypami, to ja również pozwolę sobie zakończyć mój wywód stwierdzeniem, że "nieważne jest to, jak się zaczyna, a to, jak się kończy". A skończyło się bardzo źle.