Gdybym miała wymienić 3 książki o przyciągających jak magnes okładkach, Trucicielka z pewnością zajęłaby wysokie miejsce na podium. Tak wiem, nie szata zdobi człowieka, nie oceniaj prezentu po opakowaniu... Nic a to nie poradzę, to silniejsze ode mnie. Okładka Trucicielki niczym strzała Amora trafiła w me serce, tak, że zapałałam miłością i chęcią posiadania.
Nie ukrywam, nazwisko autora także nie było mi obojętne. Dotychczas czytałam Oskara i panią Różę oraz Dziecko Noego. Obydwa spotkania, nad wyraz udane, zachęciły i zobligowały mnie do zapoznania się z kolejnymi dziełami tegoż autora.
Pięknie opakowana Trucicielka to zbiór 4 pozornie różnych opowiadań. Bo choć na pierwszy rzut oka każde z opowiadań rządzi się własnymi prawami, po chwili namysłu, kwadransie rozważań, dostrzegłam ich wspólne przesłanie, istotę i sens.
Tytułowe opowiadanie zaskoczyło mnie najbardziej. Byłam przekonana, iż Trucicielka spogląda z okładki książki. Młoda, piękna, tajemnicza, uwodzicielska. Tym większe moje zdziwienie gdy główną bohaterką okazała się Marie Maurestier – siedemdziesięcioletnia pomarszczona starsza pani siejąca postrach wśród mieszkańców Saint – Sorlin. Dlaczego? Kobieta byłą podejrzana o zabójstwo trzech swoich mężów. Marie wychodziła za mąż za bardzo bogatych i starszych mężczyzn, wszyscy umierali nagle pozostawiając swej żonie cały majątek. Syn ostatniego męża nabrał podejrzeń. Jego ojciec cieszył się bardzo dobrym zdrowiem, po ślubie z Marie dosłownie nikł w oczach, zmarł uprzednio wydziedziczając swe dzieci. Wykopano ciała wszystkich trzech mężów, w których specjaliści wykryli ślady arszeniku. Adwokat Marie zrobił kawał „dobrej” roboty. Badania ziemi przy cmentarzu wykazały obecność arszeniku w środku chwastobójczym, którego używano w tej okolicy. Po tylu latach ciała mogły wydawać się zatrute, zwłaszcza przy obfitych opadach deszczu. Marie została uniewinniona, z podniesionym czołem nadal przechadzała się ulicami miasta.
Gdy w parafii pojawił się nowy proboszcz wszystko uległo zmianie. Jego wiara, dobroć i oddanie udzieliły się wszystkim, nawet największym grzesznikom. Marie zapragnęła być jak najbliżej młodego księdza. Chciała przebywać z nim sam na sam, oddawać się rozmowie, słuchać i być słuchaną. Konfesjonał i spowiedź były idealnym rozwiązaniem. To tu Marie oddawała się godzinnym rozmowom wyznając swe grzechy. Z czego się spowiadała? Do czego nakłaniał ją młody proboszcz? …
Pozwolicie, że na tym urwę zarys tego jednego z czterech opowiadań. Nie chciałabym zdradzić Wam treści, tym bardziej odbierać przyjemności z czytania. Nie ujawnię o czym traktują pozostałe opowiadania. Nadmienię jedynie, że w każdym z nich występuje patronka od spraw beznadziejnych. Z pewnością znacie jej imię. Interpretację jej obecności i wpływu na poszczególnych bohaterów pozostawię każdemu z osobna.
Ku refleksji skłonił mnie także kilkustronicowy Pamiętnik autora, zamieszczony już po opowiadaniach na końcu książki.
„Wiele powieści przypomina wybór czekoladopodobny, w którym brak czekolady, inaczej mówiąc, więcej dziur wypełniania dziur niż czystej treści. Często tekst jest rozciągnięty, wyczerpujące opisy przypominają raczej protokół komornika, dialogi są przeniesione prosto z życia i psują styl, teorie znoszą się nawzajem w sposób dowolny, wydarzenia mnożą się niczym komórki rakowe”
Nie nie, nie przestanę lubieć powieści. Lubię te dłużyzny, nieśpieszny rozwój sytuacji, powolne poznawanie bohaterów. Popatrzyłam jednak innym, łaskawszym okiem na opowiadania, dotąd przeze mnie unikane i niedocenione.
Opowiadania E -E Schmitta mają w sobie to coś, co przyciąga, nie pozwala się oderwać, zachęca do ponownego przeczytania. Cieszę się, że Trucicielka znalazła miejsce na mej półce. Zapewne nieraz po nią sięgnę i zagłębię się w lekturze.