„Nieważne, kim jest przeciwnik. Ważne, by drużyna była razem”.
Czy aby na pewno? Chyba istotne jest z kim lub czym przyjdzie nam walczyć? I nie ma znaczenia, czy będzie to wróg z zaskoczenia, czy wróg, co do którego obecności zdążyliśmy przywyknąć. Przeciwnik i jego oblicze ma ogromne znaczenie, bo to kim jest wpływa na „broń”, jaką będziemy musieli wydrzeć spoza pazuchy.
Oto ruiny sanatorium w Gdyni, które lata świetności ma już za sobą, a jego splendor i sława zdążyły opaść, jak kurz po nocnym dansingu pensjonariuszy. Teraz z jego dachu korzysta młodzież. To świetna miejscówka na nocne picie piwa, palenie czego popadnie od kogokolwiek, kto częstuje, ale. Ale – zawsze jest jakieś ale – dach sanatorium to też odskocznia od życia, tego życia, które toczy się trzy piętra niżej. Tu w samotności można pomyśleć, skryć się przed problemami, czy schować nawet i przed własną niemocą, do której tam w dole się nie przyznajesz. Tu jesteś prawdziwym sobą, i chyba dlatego tu ucieka Krążek. U jego taty wykryto guza mózgu, najgorszy glejak. Czy jest ratunek? Jest, bo ten jest zawsze, ale ratunek to gra o wysoką stawkę. Można kupić życie, ale to kosztuje fortunę. Gdy nie wiadomo, o co chodzi, to zawsze chodzi o pieniądze – nawet w medycynie. Od teraz grupka kumpli – Krążek, Michu i Basti, miłośników futbolu musi zrezygnować z murawy. Musi podjąć inną walkę, mecz, który wystarczy zakończyć wynikiem 0:1 na ich korzyść. Tak mało, a tak wiele zarazem. Co zrobią? Staną do bitwy? I – co najważniejsze – czy ich przyjaźń mimo wszystko przetrwa?
O tym jest „Sanatorium” Marka Konarskiego. Ambitnie napisał powieść dla młodzieży, która z tym gatunkiem akurat nie ma absolutnie nic wspólnego. Dlaczego? Przekleństwa sypią się, jak z rękawa, a to przecież historia 17-letnich chłopaków. Piją za przyzwoleniem ojca Darka, popalają, świnią i wydaje im się, że niemalże wybrańcami tego świata. Przesiadując na dachu ruin robią co chcą i z kim chcą. Tu nikt ich nie pilnuje. I przy okazji – na wszystko ich stać. Dorabiają podczas wakacji, na papierosy i alkohol zawsze mają, a co najśmieszniejsze – nie są nawet pełnoletni i nikt tego nie dostrzega. Młodzi – dorośli – tupeciarze – chciałoby się rzec.
„Sanatorium” to 1/3 opisów meczy piłkarskiego, 1/3 to plan działania z wrogiem, 1/3 to akcja.
Czy Marek Konarski poradził sobie z ambitnym planem na książkę? Odnoszę wrażenie, że ambicja go przerosła, że euforia zaślepiła, a w ogólnym rozrachunku pisanie rzuciło go na bramkę. Bez przygotowania – mówiąc kolokwialnie. Krzywe nogi i dziurawe ręce bramkarza dają przewagę atakującym. Tak to obrazowo wygląda w tej powieści.
Zbyt dużo nudnych wątków – zwłaszcza futbolowych, przegadanych niepotrzebnych scen, czy sypiących się przekleństw. Zbyt wiele jest tu pogardy młodzieży skierowanej na ludzi, na pracę (choć sami bohaterowie parają się jedynie wakacyjnym dorabianiem do własnej skarbonki) czy choćby pogardą codzienności jaka by ona nie była. Trzech chłopaków – trzy pępki świata.
Marek Konarski nie udźwignął tematu. To moje zdanie. Może autor miał ambitnie przemyślaną fabułę, ale ta poległa w obliczu czystych kartek już na początku pisania. Rozsypała się, jak domek z liter, w który trafiła piłka nożna. Wystarczy moment nieuwagi i wszystko staje się ruiną. Tak jest tutaj. Pod „Sanatorium” podjechały buldożery. Demolki nadszedł czas. Pora zrównać budynek z ziemią, a w tym miejscu postawić blok, wysoki, do nieba samego, z windami i tarasami i...
„Sanatorium” ma jednak ratunek – albo usuwamy przekleństwa i powieść staje się wówczas stuprocentową literaturą dla młodzieży, albo zostaje w swej formie i staje się książką dla dorosłych. Ale czy to pomoże? Oceń sam.
#agaKUSIczyta