To pierwsze części kultowych sag zbierają najwięcej fanów i to właśnie one zachęcają ich do sięgnięcia po następne tomy. Niech więc ktoś mi wytłumaczy, jakim cudem „Świat dysku” zyskał tak wielką popularność, skoro „Kolor magii” - książka rozpoczynająca cały cykl, poziomem, bardzo delikatnie mówiąc, nie zachwyca? Akcja utworu skupia się w głównej mierze wokół postaci Rincewinda. Mężczyzna ten jest „magiem”. Właśnie magiem, ale w cudzysłowiu, ponieważ swoją czarodziejską edukacje zakończył z wielkim hukiem już po pierwszym roku nauki. Poznanie jednego z Ośmiu Wielkich Zaklęć, zamknęło jego umysł na inne uroki. Co ciekawe mimo że bohater zna zakazaną formułę, nie ma pojęcia, czego ona konkretnie dotyczy i jakie będą skutki wypowiedzenia jej na głos. W międzyczasie w Ankh-morpork pojawia się pierwszy turysta – Dwukwiat. Bogaty oraz ciekawski zwiedzający podróżuje wraz ze swoim magicznym, wielonożnym Bagażem, który podąża za bohaterem krok w krok. Naiwność przybysza jest jednak tak ogromna, że staje się on łatwym celem dla potencjalnych wyłudzaczy pieniędzy. Rincewind decyduje się na wcielenie w rolę przewodnika i oprowadzenie Dwukwiata po mieście. Los jednak kieruje bohaterów dużo dalej i trafiają oni aż na sam kraniec Dysku. Podróż jest wielkim wyzwaniem i próbą charakteru. Dwukwiat i Rincewind spotykają na swojej drodze wszelakie magiczne kreatury, zaczynając od gadającego miecza, kończąc na wyimaginowanych smokach. Cieszę się, że nie rozpoczęłam mojej przygody z twórczością Pratchetta w kolejności chronologicznej. Gdybym nie przeczytała wcześniej powieści „Straż! Straż!” jestem pewna, że już nigdy więcej nie dałabym się przekonać do przeczytania którejkolwiek, innej części Świata Dysku. Ta zaledwie dwustustronicowa książka wymęczyła mnie bardziej niż jakakolwiek szkolna lektura. Początek to kompletny kosmos, że się tak wyrażę, w zupełności nie miałam pojęcia, o czym czytam. Dopiero później fabuła nabrała kształtów, aczkolwiek dalej była zbyt chaotyczna. Na szczęście w powieści nie ma tylu przypisów, które tak skutecznie mnie irytowały poprzednim razem. Jestem jednak osobą, która zawsze się do czegoś przyczepi, więc w „Kolorze magii” znalazła się inna rzecz, która działała mi na nerwy, mianowicie bezsensowne "wypowiedzi"? Nawet nie wiem jak to nazwać, ponieważ jak mam zinterpretować cytaty: „- ! - powiedział obcy” czy „? - zapytał obcy”? Sytuację, w pewnym stopniu, ratuje zdolność pisarza do tworzenia niezwykle charakterystycznych postaci. Każda z osób, występujących w książce jest nietuzinkowa i nie do podrobienia. Tak jak w przypadku „Straży! Straży!” pokochałam Marchewę, tak tu zostałam fanką Śmierci. Jest to jedyny bohater, który był w stanie wywołać chociażby uśmiech na mojej twarzy, bo o śmiechu w przypadku tej książki, mówić nawet nie można. Autor w wielu przypadkach posługiwał się grą słów, która miała rozbawić czytelnika, weźmy np. po- lisa tu-bez-pieczni. Ha, ha, ha. Boki zrywać. Mimo że w ostatnim czasie coraz częściej i chętniej sięgam po fantastykę, to książki Terrego Pratchetta wciąż nie są w stanie w ciągnąć mnie na tyle, abym dała się wciągnąć.