Rosja to największe państwo świata o łącznej powierzchni 17 075 400 km². Rozciąga się od wschodniej części Europy, poprzez Azję, aż do Oceanu Spokojnego. Tą fascynującą krainę zamieszkują liczne ludy, które trudno nazwać Rosjanami, gdyż poza sztywno określonymi ramami terytorialnymi nie łączy ich ze sobą nic wspólnego. Jednym z takich narodów są Nieńcy zamieszkujący Półwysep Jamalski.
Magdalena Skopek – gdańszczanka mieszkająca w Pradze, doktor fizyki i zapalona podróżniczka wymarzyła sobie wyprawę na ten rosyjski koniec świata i co najważniejsze, marzenie to zrealizowała. Przez dwa miesiące mieszkała z nieniecką rodziną Akatteto, a swoje wspomnienia z podroży opisała w debiutanckiej książce "Dobra krew. W krainie reniferów, bogów i ludzi”.
Ale zacznijmy od początku. Cała podróż rozpoczęła się na praskim lotnisku, gdzie pani Magdalena wsiadła w samolot do Moskwy. Wprost ze stolicy przemierzała kolejne rosyjskie krainy, aż wreszcie dotarła do celu. Wszędzie po drodze spotykała życzliwych ludzi, którzy roztaczali nad nią swoją opiekę, zapraszali na obiad, oferowali nocleg. Na pomysł odnalezienia Nieńców reagowali najczęściej wybuchami śmiechu i pukaniem się w czoło. Zaprawne brali kobietę za wariatkę, której poprzewiercało się w głowie i dla kaprysu pragnie posmakować tundry. W końcu dzięki własnej determinacji i pomocy przypadkowych ludzi Magdalena Skopek znalazła się w tundrze gdzieś pośrodku niczego.
Podróżniczka trafiła do ośmioosobowej rodziny Akatteto i zamieszkała razem z Babuszką Maszą – seniorką rodu, jej synem Lwem Nikołajewiczem (zwanym pieszczotliwie Tołstojem), jego żoną Mariną i trójką ich dzieci: Tanią (która pracuje w Jar Sale, dlatego nie było jej w domu), Niną i Iwanem. Nina ma trzyletnią córeczkę Alinę. Była jeszcze siostrzenica Tołstoja - Ksjusza, która po śmierci matki trafiła pod opiekę wujka oraz marzyciel Pasza, który myślał tylko o tym w jaki sposób wrócić na wieś.
Rodzina przyjęła nowego przybysza bardzo serdecznie, chociaż w języku nienieckim brakuje typowych zwrotów grzecznościowych. Autorka szybko poczuła się „swoja”. Od samego początku pragnęła czynnie uczestniczyć w życiu całej brygady, której szefem był Lew Nikolajewicz. Jej pierwsze, nieporadne próby dostosowania się do nowej rzeczywistości wywoływały rozbawienie u wszystkich domowników, czym z łatwością zaskarbiła sobie ich sympatię i zaufanie. Tak więc razem z Nieńcami mieszkała w czumie (rodzaj specjalnego namiotu) i zasmakowała typowego koczowniczego trybu życia. Co kilka dni rodzina pakowała na narty (rodzaj sań) cały dobytek i razem z reniferami kasłała przed siebie (przenosiła obóz na nowe miejsce). Bo ludzie tundry trudnią się przede wszystkim hodowlą reniferów i właśnie do tych zwierząt dostosowują swój cykl życia.
Mjagnie, takie nienieckie imię wybrała dla autorki Alina, pomagała w kasłaniu, uczyła się powozić narty, przynosiła wodę z rzeki, zbierała drewno na opał, przygotowywała posiłki, odwiedzała cmentarze, ale przede wszytymi prowadziła długie rozmowy. O wszystkim. O ich codzienności, marzeniach i pragnieniach, o wierze, czarach i zabobonach. Podróżniczka patrzyła z zachwytem na tę dziką i jakby fantastyczną krainę, w której wystarczy trochę pogrzebać w zmieni, żeby znaleźć najprawdziwsze kości mamuta. Kontemplowała piękno jamalskiej przyrody. Aż trudno uwierzyć, że tundra może być aż tak zachwycająca. Na szczególne wyróżnienie zasługują poetyckie fragmenty opisujące zmieniające się niebo.
Najwięcej emocji wzbudziły we mnie fragmenty dotyczące jedzenia. Iście ekstremalne przeżycie! Surowa ryba to przecież nic w porównaniu z surowym, jeszcze ciepłym mięsem „świeżo” zabitego renifera. Prawdziwa uczta dla całej rodziny. Jednym z regionalnych przysmaków jest mozg jedzony wprost z czaszki. I oczywiście cały posiłek popija się krwią „czerpaną” bezpośrednio z rozbebeszonego zwierzęcia. W całym tym obrazku najbardziej kontrastowe były porcelanowe filiżanki w kolorowe kwiatki, z których niektórzy pili ten jakże pyszny napój. Dla mieszkańców Europy nienieckie smakołyki są jak najbardziej szokujące. Jednak autorka wyjaśniła, że: „w tundrze, gdzie prze większość roku nic nie rośnie, surowe mięso i krew są najważniejszym źródłem witamin. Bez tego nie dałoby się tutaj żyć”. Natomiast największym rarytasem i zarazem deserem, okazało się być masło oblepione cukrem. Już wiem, że po kilku dniach w tundrze umarłabym z głodu. O ile oczywiście wcześniej nie zamarzłabym z zimna, gdyż pogoda w krainie reniferów nie rozpieszcza. Przenikliwe zimno mrozi człowieka do szpiku kości, a wścibski wiatr znajduje nawet najmniejszą szczelinkę pomiędzy ubraniami. Z kolei gdy tylko robi się ciepło natychmiast zjawia się wygłodniała chmara komarów, która nie ma litości dla swoich potencjalnych żywicieli.
Wszystkie swoje przygody udokumentowała pani Magdalena na zdjęciach, których w książce jest naprawdę dużo, i które stanowią jej wspaniałą ozdobę. Na uwagę zasługuje również sama publikacja pod względem wizualnym. Już okładka skuteczni przyciąga wzrok, a wysoka jakość papieru zadowoli najbardziej wymagającego czytelnika. Prawdziwa uczta dla zmysłów.
Wspomnienia autorki poprzedzone zostały wierszem Czesława Miłosza o mikroskopijnym świecie makowego ziarenka („Przypowieść o maku”). Do takiego świata autorka trafiła i właśni taki opisała w sposób niezwykle przenikliwy i szczegółowy.
Wyczyn pani Magdaleny jest przejawem nie lada odwagi, lub szczytem głupoty, zależy jak na to spojrzeć. Dla mnie autorka stała się prawdziwą bohaterką. Ostatnimi czasy literatura podróżnicza zyskała w Polce niezwykłą popularność. Na tle wydawanych masowo publikacji „Dobra krew” zasługuje na najwyższe uznanie. Polecam!