Penelopa Tyne prowadzi badania w Finlandii w momencie wybuchu wojny zimowej. Jej ojciec, kierujący pracami tajemniczej Biblioteki, która gromadzi magiczne artefakty, angażuje jej męża Michael`a w akcję ratunkową, przydzielając mu do pomocy młodego arystokratę Theodore`a Astleya. Z każdym pokonanym kilometrem Michael uświadamia sobie, że ewakuacja Penny może nie być jedynym jego celem. Tym bardziej, że w tym samym kierunku zmierza oficer NKWD starszy lejtnant Siergiej Muchalew – on wie, że stawką w tej grze jest moc, która pozwoli zmienić losy świata.
Nie ukrywam, że twórczość Marcina Mortki znałam do tej pory jedynie z serii „Nie ma tego złego”, której jestem wielką fanką. Kiedy usłyszałam, że autor napisał książkę osadzoną w realiach fińsko-rosyjskiej wojny, nie mogłam sobie odpuścić jej przeczytania.
Kto liczył na styl opowieści podobnej do tej o Kociołku i jego bandzie, ten się srodze przeliczył. Tu jest mroczniej, paskudniej, zimniej i ciemniej i autor doskonale potrafi to oddać. Przebłyski humoru da się odczytać, ale nie on gra tu pierwsze skrzypce. Tu na pierwszym planie jest walka dobra ze złem w postaci ruskiej armii i niematerialnego bytu pragnącego zawładnąć światem. Autor nie ukrywa, że do napisania o tym konflikcie popchnęła go agresja rosyjska na Ukrainę. Widać to w konstrukcji bohaterów – tu nie ma miejsca na „dobrego ruska”, wszyscy są paskudni. Ponieważ konflikt jest tematem przewodnim, również język jest bardziej brutalny – tu naprawdę zęby są wybijane, krew się leje, kości się łamią a kobiety brane są siłą. Oprócz tego mamy jednak tę magiczną stronę, którą autor sprawnie wplata w prawdziwą historię wojny zimowej. I tu widać fascynację folklorem skandynawskim i ludowymi wierzeniami mieszkańców północy, przedstawionych jako ludzie prości, ale silni i szlachetni, w przeciwieństwie do sowieckich najeźdźców. Narracja jest więc dość prosta, a że styl autora jest bardzo dobry, książkę mimo krwawych scen, czyta się całkiem przyjemnie.
Jednak, po przeczytaniu odnoszę wrażenie, że nie wszystko zostało tu do końca przemyślane. Akcja ratunkowa, formowana przez wydawało by się fachowców, sprawia wrażenie konstruowanej w pośpiechu i po łebkach. Ludzie wysyłani są do obcego państwa, będącego w stanie wojny z innym, bez broni, kasy, zaplecza a nawet plecaka, bo Theodor nosi torbę dywanową. Wątek Penny i Michaela również nie do końca porusza. Oboje sprawiają wrażenie, że może się kiedyś kochali, ale generalnie świetnie dają sobie radę sami. No i zakończenie… którego właściwie nie ma. No chyba, że autor planuje kontynuację, bo taka końcówka wymaga dopowiedzenia, którego tu nie znalazłam.
Podsumowując, „Pas Ilmarinena” to całkiem dobra, książka, łącząca dość rzadko wykorzystywaną w literaturze fantastycznej historię wojny zimowej z magią ludowych wierzeń fińskich. Poza tym, fajnie się czyta jak ruscy dostają lanie :).
Dziękuję Wydawnictwu SQN za egzemplarz do recenzji.