Odkrywanie nowych polskich autorów kryminałów, to zawsze jest ruletka.
Tym razem zaczęło się przeciętnie. Długi wstęp wprowadzający krótki wątek, który szybko się kończy i nie ma żadnego wpływu na akcję, nudni, sztampowi policjanci bez charakteru, którzy niczym się od siebie nie różnią, kilometrowe dialogi, z których nic nie wynika, okraszone dla ubarwienia akcji wtrętami o gotowaniu ryżu. Kiedy akcja wreszcie ruszy z miejsca, jakoś się to czyta, ponieważ autorka opanowała zasady dramaturgii i wie na czym polegają cliffhangery. Język też nie zgrzyta, jest poprawny, chociaż szkolny.
Przeczytałam w opisie na okładce, że każda część serii to zamknięta historia, co bardzo mnie zachęciło. Gdybym jednak sprawdziła, że w ciągu ostatnich trzech lat autorka wydała już jedenaście powieści, nie wiem, czy już tak chętnie zabrałabym się do lektury.
Agnieszka Peszek wydaje książki we własnym wydawnictwie i należy pogratulować jej odwagi. Rozumiem, że wszyscy oszczędzają, ale skoro autorki nie stać na porządną redakcję i korektę, a nie pamięta, co wcześniej napisała, to mogłaby chociaż przeczytać książkę przed oddaniem jej do druku i sama poprawić błędy. Oczywiście, jeśli chce traktować poważnie swoich czytelników. A tu mamy takie kwiatki: ofiara zabójstwa w siódmym rozdziale ma 19 lat i jest studentką prawa, a kilka rozdziałów dalej jest już po studiach i pracuje w biurze projektowania wnętrz; ochroniarz nie wiadomo jak wchodzi do zamkniętego domu, widzi mężczyznę, który kiwa się w stuporze na podłodze, a policja, która przyjeżdża na jego wezwanie kilka minut później, strzela do wybudzonego z osłupienia mężczyzny, nie mając kompletnie pojęcia po co i do kogo zostali wezwani. Nie wiedzą przecież, czy to porywacz, czy ofiara, zwykły włamywacz czy Bogu ducha winny właściciel. Może byli jasnowidzami? Szkoda czasu na wytykanie wszystkich błędów, bo za korektę na pewno mi nikt nie zapłaci.
Sama fabuła sensu większego nie ma. Co druga ważna postać (nie przesadzam) była maltretowana przez rodziców i z tego tytułu przeżywa ciężkie traumy w dorosłym życiu. Wszystko według tego samego, powtarzalnego do bólu schematu.
W powieści mamy dwa niezależne, niełączące się ze sobą główne wątki. Pierwszy - to porwanie i przetrzymywanie więźnia, drugi - to poszukiwanie seryjnego mordercy. Oba niewiarygodne. Człowiek przymocowany do krzesła, unieruchomiony, z rękami związanymi na plecach, po kilku godzinach w takiej pozie traci przytomność, taka jest fizjologia, a nasz więzień spokojnie wytrzymuje tak kilka dni, prowadzi z porywaczem miłe pogaduchy i nie podejmuje żadnych prób, żeby się uwolnić. Biorąc pod uwagę, że jest to komisarz policji, to się nie mieści w głowie. Opis sytuacji, która doprowadziła do porwania jest również wyssany z palca. Czy niepełnosprawny umysłowo chłopak poradziłby sobie z wyniesieniem z mieszkania w bloku ciała dużo większego mężczyzny i to jeszcze tak, by nikt tego nie zauważył? Końcówka – na zasadzie deus ex machina.
Wątek kryminalny jest ciekawy do momentu, kiedy na końcu wyjaśnia się, kto zabił. No niestety, nie ma takiej opcji, żeby to była ta osoba. Pomijam już zasadniczy błąd warsztatowy, polegający na tym, że morderca w ogóle nie pojawia się w czasie śledztwa i czytelnik nie ma żadnej możliwości, aby rozwiązywać zagadkę razem z detektywami. Mimo szczerych chęci nie potrafię sobie wyobrazić, jak mogłoby się to odbywać, a już tym bardziej nie wierzę w takiego pomocnika, jakiego zaproponowała Agnieszka Peszek. No chyba, że wszyscy ludzie są psychopatami, co w pewnym sensie może i jest prawdą.
Dodam jeszcze, że okładka, co zapewne było niezamierzone, bardzo mnie rozśmieszyła. Pomijając drobiazg, że ten facet nijak się ma do treści (ale pewnie zdjęcie było za darmo), to w tytule grafik jeszcze mocniej zaszalał. Kiedy już wasz umysł załapie, po krótkiej chwili, że cyfrę „2” należy czytać jak „dwa” jest ok. Jednak spróbujcie „sfotografować” to słowo pierwszym, nieuważnym spojrzeniem, tak jak się spogląda na okładki skrolowane w zestawieniach. Jak to przeczytaliście? Miałam dużą pokusę, żeby tak właśnie, bez dwójki, zatytułować tę recenzję, ale staram się nie używać brzydkich wyrazów.
Niezmiennie mnie też bawi, jak autorzy potrafią „podkładać się” w posłowiach. Tu autorka składa podziękowania mężowi, który: „po nocach siedzi i wyłapuje moje potknięcia i mocno się nie wścieka, że nie dostaje pełnej powieści. Zazwyczaj jest bez zakończenia i z błędami. Może kiedyś przeczyta [mąż] taką niewybrakowaną, czego serdecznie mu życzę.” A ja serdecznie życzę pani Agnieszce Peszek, żeby jej czytelnicy również otrzymywali niewybrakowane powieści. Bez błędów i z sensownymi zakończeniami. Ale moje życzenia nigdy się nie spełniają.