Bałem się „Mostu we mgle” jak cholera. Nie chciałem tego nowego Ciszewskiego czytać. Gdy myślałem o najnowszej powieści autora „cyklu meteo”, przez głowę przelatywały mi określenia w stylu: „odgrzewany kotlet” czy „odcinanie kuponów”. Odrzucała mnie rysowana, lekko kiczowata okładka, która przywodziła mi na myśl jakieś patriotyczne ekspiacje od razu zdradzając z czym będziemy mieli między okładkami do czynienia. I jakkolwiek powyższe uczucia towarzyszyły mi jeszcze przez pierwsze rozdziały „Mostu”, tak po niedługim czasie moje nastawienie do tej książki uległo zmianie o sto osiemdziesiąt stopni.
Faktycznie „Mostem we mgle” Marcin Ciszewski nawiązuje do serii, która przyniosła mu popularność, czyli do serii „WWW”. Tak jak w serii „WWW” wojsko polskie ma okazję przenieść się w przeszłość, aby za pomocą nowoczesnej broni odwrócić losy przegranej wojny. Wtedy łoiliśmy Niemców podczas kampanii wrześniowej, teraz polski oręż może wspomóc Napoleona i Poniatowskiego w bitwie po Lipskiem, a tym samym podnieść polską państwowość po zaborach. Jak łaskawa była zdradzić kiczowata okładka*, tym razem to żołnierzom II Rzeczpospolitej przyjdzie wcielić cię w rolę wybawców z przyszłości.
„Most we mgle”, jak większość książek Ciszewskiego, czyta się bardzo dobrze. Autor świetnie operuje językiem, lekko go stylizując, oddaje klimat II Rzeczpospolitej, mentalność ludzi z epoki, charaktery, motywacje, rozterki. Bohaterowie nie są papierowi, nie są jednowymiarowi, ta książka to nie puste historyczne bicie piany, gloryfikowanie bohaterskiego żołnierza polskiego, każdy jest jakiś, każdy ma coś do ugrania w przeszłości i swoją osobistą misję do wypełnienia (jak częściowy narrator – świetny – sierżant Rokita).
Ale „Most we mgle” to przede wszystkim książka wojenna i to na tym polu Ciszewski rozbija czytelniczy bank. Wszystko, od uzbrojenia polskiego piechura, po taktykę walki i przemieszczanie się wojsk, jest opisane precyzyjnie, z poszanowaniem realiów panujących w dziewiętnastowiecznej Europie – Ciszewski jak zawsze przygotowany. Osobną kwestią pozostaje pole bitwy. Nie trzeba wiele, żeby wyobrazić sobie jatkę, do jakiej dojdzie gdy czworobok rosyjskich piechurów wejdzie pod ogień CKM-u, ale już przelanie tej wizji na papier, to już inna sprawa, z którą, Ciszewski poradził sobie (jak zawsze) wybitnie.
Mógłbym jeszcze długo pisać o „Moście…”, na siłę doszukiwać się niespójności (ot choćby zupełnie pominięta przez autora kwestia – skąd w ogóle wziął się ten cholerny most?) ale czy to ma sens? Ta książka mnie porwała, nie mogłem się od niej oderwać, jest w niej wszystko to, co u Ciszewskiego lubię: przygotowanie merytoryczne, świetne tempo akcji, ciekawi bohaterowie, dlatego cieszę się, że autor postanowił jeszcze raz wejść w tematykę podróży w czasie. Polecam przede wszystkim fanom autora, ale też wszystkim czytelnikom, którzy lubią czasem przeczytać dobrą militarną powieść.
*ok, im dłużej patrzę na tę okładkę, tym bardziej mi się podoba, chociaż nie staje się przez to mniej kiczowata.