Jakiś czas temu czytałam inną książkę Vigdis Hjorth, "Spadek". Poruszyła mnie ona treścią i stylem, wrażliwością autorki i precyzją przekazu. Kontrowersyjna powieść poruszyła także szeregi norweskich czytelników, burząc im obrazek wzorowego społeczeństwa w idealnym państwie. Bo utalentowana i bezkompromisowa Hjorth, opowiedziała "złą" historię rodzinną w szerokim kontekście, wychodząc odpowiedzialnością za krzywdy bohaterki poza domowe ściany.
"Song nauczycielki" jest spokojniejszy i mniej dramatyczny. Świetnie łączy literaturę rozrywkową z refleksją nad człowiekiem i jego subiektywnym postrzeganiem siebie i swojego miejsca w świecie. Prosta fabuła pozwala skupić się na problematyce, a precyzyjny, zdystansowany przekaz emocji ułatwia zrozumienie.
Hjorth świetnie kreśli swoją bohaterkę — w sposób prosty, bez zbędnego dramatyzowania, z dbałością o każde słowo i zdanie. Lotte Bøk, nauczycielka akademicka z Oslo, ekspertka od twórczości Bertolta Brechta, żyje w swoim poukładanym świecie wśród wypracowanych codziennych rytuałów, które dają jej poczucie szczęścia i bezpieczeństwa.
Zdawałoby się, że norweska pisarka z dumą przedstawia typową przedstawicielkę bogatego, rozwiniętego społeczeństwa, dalekiego od światowych trosk i obaw. Tak oto szczęśliwa Lotte ciesząc się satysfakcjonującym życiem osobistym i zawodowym, pozostaje wrażliwa na związki z naturą i korzystanie z jej dobrodziejstw, a do tego spełnia się społecznie, hojnie wspierając międzynarodowe organizacje humanitarne. Pozostaje także otwarta na wszelkie przejawy zaangażowania ze strony studentów, więc gdy pojawia się propozycja uczestnictwa w pewnym eksperymencie, bez wahania przyjmuje ją. Lotte zgadza się, aby Tage Bast, w ramach studenckiego projektu, nakręcił o niej film. Kamera zaczyna jej towarzyszyć podczas wykładów, a po pewnym czasie nawet w domu.
I tu pojawia się wreszcie problem. Do komfortowego świata Lotte dostaje się jakaś niepewność. Kobieta zaczyna przyznawać przed samą sobą, że kamera ją onieśmiela i odbiera pewność siebie. Bojąc się kompromitacji, zaczyna coraz intensywniej analizować różne aspekty swojego życia, zastanawiać się jak mogłyby lepiej wypaść. Stara się na wszystko spojrzeć z innej (nie swojej?) perspektywy, ocenić niejako "z zewnątrz". Doszukuje się elementów wstydliwych, próbuje wprowadzić drobne zmiany.
Myślę sobie, że Hjorth, w swoim lekko ironizującym stylu, zadaje czytelnikowi pytanie, jak bardzo dla siebie żyjemy. Stawia prowokującą tezę, że — celem zadowolenia z siebie — potrafimy żyć w symbiozie ze światem zewnętrznym i, co więcej, nieść dobro — ale na własnych zasadach. Że dobrze poprawić sobie humor datkiem dla żebraka, a jeszcze lepiej przelewem na rzecz Lekarzy bez Granic. No bo co więcej możemy? Co może Lotte Bok, ekspertka od literatury Brechta, w kontekście zła wojennego i wspomagania ofiar, jak nie przytaczać parabole literackie i prosić studentów o zaangażowanie?
I tu, na poparcie swojej tezy, postanowiła Hjorth te sprzyjające warunki odmienić. Mocnym uderzeniem burzy bohaterce komfort samozadowolenia, koryguje perspektywę postrzegania własnej wrażliwości i zaangażowania. Sytuacja Lotte staje się argumentem na to, że postawa człowieka jest zależna od okoliczności, że łatwo o chwilę nieuwagi, a do swojego uporządkowanego świata wpuszczamy coś z zewnątrz — nieoczekiwanego i zaskakującego — co zmieni naszą świadomość. Ale czy wystarczy wtedy zmienić maskę? Autorka do końca powieści mnoży wątpliwości, a sam finał pozostawia niejednoznaczny.