Wyszukiwarka

Wyniki wyszukiwania dla frazy "ja nie pomoc samiec", znaleziono 19

Chcę pomóc tej dziewczynie. Chcę, żeby wiedziała, że nie jest sama. Ale jak pomóc komuś, kto nienawidzi cię tylko dlatego, że wiesz, że potrzebuje pomocy?
To nie moja wina. Jeśli oni mi nie chcą pomóc, sama sobie pomogę. Nie zgadzam się na to. Nie będę żyć w strachu. Nie i już.
 Kolacja nie zaczęła się rach-ciach. Najpierw dowiedziałam się, o czym pani Helga myślała na tej białej  ogrodowej, pokrytej promieniami słońca ławeczce. Helga popatrzyła na mnie i spytała: „Jak ty możesz mi pomóc, jak ty jesteś  taka otyła, że sama potrzebujesz pomocy?”.
Pamiętaj, że życie to projekt, nie dzieło sztuki i nie musisz budować go sama. Nie musisz tworzyć projektu życia bez niczyjej pomocy.
- I oczywiście nie chcesz pomocy? - spytał Maciążek.
- Zgadłeś, zawsze radzę sobie sama.
- Czy przypadkiem przez to nie wpadasz z deszczu pod rynnę?
- Możliwe, ale ostatecznie i tak to ja jestem górą.
Boisz się być zupełnie sama, a przecież jesteś zupełnie sama. O takich jak ty mówi się, że są nieśmiali, i pozwala im się żyć w osobności. Bez zbytniej uwagi. Bez odwagi. Nikt ci nie pomoże.
Nam, ludziom, wydaje się, że możemy decydować o życiu i śmierci. (...) Śmierć nie potrzebuje naszej pomocy. Przychodzi sama. Niesiona przez siłę wyższą albo siły natury, w cokolwiek kto wierzy. Niezależnie od tego jak bardzo bolesne jest życie, nie prowokujemy śmierci. Śmierć przychodzi sama.
W końcu dotarło do mnie, że muszę się uratować sama, ponieważ nie został mi nikt, kto mógłby mi pomóc. Znów nie miałam nic. Po raz kolejny musiałam zaczynać od początku.
- Jeśli widzisz, że osobie, którą kochasz, rozpada się świat, musisz za wszelką cenę pomóc jej go poskładać. Sama nie będzie w stanie tego zrobić, bo nie myśli racjonalnie.
Jestem tu dla ciebie. Pozwól sobie pomóc, pozwól mi być teraz, skoro kiedyś nie mogłem, skoro tak bardzo zawaliłem. Nigdy nie wybaczę sobie, że byłaś sama, że nie uratowałem cię przed rozlewem krwi, że patrzyłaś na tyle okropieństwa. Pozwól mi to odpokutować...
Także sama akcja ratownicza pozostawia sporo do życzenia. Osoby poszkodowane, które opuściły palący się budynek, bezskutecznie oczekiwały na jakąkolwiek pomoc. Niestety, przez długi czas nie dostarczono ani gorącej herbaty, ani ciepłej odzieży, ani wreszcie nie zapewniono żadnego pomieszczenia, gdzie mogliby się schronić przed dokuczliwym zimnem. Do tej bulwersującej sprawy będziemy, oczywiście wracać na naszej antenie.
Prawdziwi przyjaciele to osoby, które nie odwracają wzroku od twojego cierpienia. Nie stoją z założonymi rękami i nie patrzą, jak się wykrwawiasz. A już na pewno nie zadają kolejnych ciosów. Prawdziwi przyjaciele starają się pomóc. A jeśli nie są w stanie postawić cię na nogi, to szukają wsparcia, bo wiedzą, że sama nie sobie dasz rady
- Wszyscy wiedzą, że wolne moralne wybory to iluzja, bo i moim i twoim zachowaniem, Hole, steruje wyłącznie chemia w mózgu. Niektóre zachowania diagnozuje się jak ADHD albo lęk i leczy się je za pomocą leków i pociechy. Innych uznaje się za przestępców, złych ludzi, tych się zamyka. Ale to ta sama historia. Nieszczęśliwe połączenie substancji w mózgu. (...). Gwałcimy wasze córki, do diabła. Więc sprzątajcie nas z ulic, groźcie nam karą, abyśmy nie robili tego, do czego zmusza nas chemia w mózgu. Żałosne natomiast jest wasze tchórzostwo, potrzeba moralnej wymówki do tego, żeby nas zamknąć.
– Co?! O cholera! – Pobiegłam za nim. Migiem znaleźliśmy się na dworze. Nie chciałam przerywać naszej rozmowy w takim momencie, bo czułam, że prędko do niej nie powrócimy, jednak nie miałam wyboru. Wspomnienia Remiela oraz jego wiedza o Poczekalni Dusz były teraz odrobinę ważniejsze. – Szlag by to! – zawyłam, ślizgając się na mokrych liściach. Nie wiedzieć kiedy, wylądowałam tyłkiem na środku trawnika.
Kilian podszedł do mnie i pochylił głowę, kręcąc nią z westchnieniem.
– O nie, nie, kochana. – Zarechotał, gdy wyciągnęłam rękę, żeby pomógł mi wstać. – Poleż sobie. Sama mówiłaś, że z ziemi się nie podnosi.
– Dupek!
Ja czułam się swego czasu tak samo. Bardzo boję się bycia zranioną po raz kolejny, dlatego teraz, zanim zdecyduję się na poważny związek, najpierw zastanowię się kilka razy. Chociaż z drugiej strony, życie płata straszne figle, a jeśli dodatkowo włącza się do tego miłość, wtedy wszystko może się zdarzyć. Teraz wiem, czego szukam. Chcę iść do przodu i być szczęśliwa. Sama lub z kimś. Wolałabym z kimś. Ty też nie musisz mnie za nic przepraszać. Z wielką chęcią czytam Twoje listy. Jeśli chcesz zwierzyć mi się z czegokolwiek i uznasz, że Ci to pomoże, wtedy nawet nie powstrzymuj się, tylko pisz, o czym tylko zechcesz, a ja, jeśli tylko będę w stanie, postaram się Tobie pomóc. Dopiero zaczynam Cię poznawać, ale coś mi się zdaje, że ta, która Cię zostawiła, nie była Ciebie warta. Jeszcze wszystko przed Tobą. P.S. Koszmary miewam rzadko i Ciebie w nich nie spotkałam:)”– zakończyła humorystycznie.
Dla mnie wyznacznikiem pewnego pułapu, jakości czy klasy sztuki jest moment, w którym czytając, oglądając czy słuchając czegoś, mam dojmujące i jaskrawe uczucie, że ktoś sformułował coś, co przeżyłem albo o czym pomyślałem. Sformułował dokładnie tak samo, tylko przy pomocy lepszego zdania, piękniejszego układu plastycznego abo lepszej kompozycji dźwięków, niż ja sobie kiedykolwiek mogłem wyobrazić. Bywa, że na chwileczkę dał mi poczucie piękna czy szczęścia. Jeżeli to znajduję w literaturze, to jest do dla mnie wielka literatura, jeżeli w kinie, to jest to dla mnie wielkie kino. Kiedy czytasz wielką literaturę, to na którejś stronie znajdujesz zdanie, które – wydaje Ci się – kiedyś sama powiedziałaś albo usłyszałaś. To jest opis albo obraz, który Ciebie głęboko dotyczy, głęboko dotyka i jest Twoim obrazem. Na tym polega wielka literatura. Co chwila odnajdujesz siebie albo kogoś zupełnie innego wprawdzie, ale myślącego tak jak Ty, widzącego to, co Ty kiedyś zobaczyłaś. Na tym polega wielka literatura, na tym samym wielkie kino. Na chwileczkę znajdujesz tam siebie.
J. Lipiec, Dialektyka współzawodnictwa i doskonalenia, [w:] Kalokagatia, Kraków 11988, s. 21-26 Dialektyka współzawodnictwa i doskonalenie jest oczywiście bardziej przewrotna, niż mogłaby na to wskazywać postulatywna teoria zasadzająca się na nawoływaniu, by ludzie nie starali się być lepszymi od innych, tylko bardziej dobrymi, co jest najzupełniej wystarczające. Czysty perfekcjonizm bywa w skali masowej utopijny i zazwyczaj rodzi się jako produkt uboczny – choć najcenniejszy – działań rywalizacyjnych, wedle zasady, że ruch w obrębie zbioru aktów rywalizacji przechodzi w nową jakość: w poszukiwanie rozwiązań wyższych, doskonalszych. Rywalizacja podnieca człowieka skuteczniej do wysiłku niż wartość zwana doskonałością, ludzi dopinguje bowiem przede wszystkim to, co się rozgrywa w wymiarze aktualnym, a nie abstrakcyjnym, historycznym, przeszło-przyszłym. Nie wszystkich ludzi zapewne – lecz większość, nie zawsze – lecz zazwyczaj; aczkolwiek coraz wyraźniejsze są symptomy stopniowego przechodzenia od rywalizacji od perfekcjonizmu, prawdopodobnie dlatego, iż jest to nieodłączna cecha postępu cywilizacyjnego, rozwoju kultury, kształtowania się nowych, wartościowych sposobów porównywania osiągnięć ludzkich. Zwróćmy uwagę, że nastawienie rywalizacyjne wymaga znalezienia specjalnej formy przeprowadzenia próby typu kto lepszy. Rywalizacja wymaga w zasadzie spotkanie bezpośredniego i zainscenizowania w tym samym wycinku przestrzeni i czasu walki między rywalami, którzy konkurują z sobą o zwycięstwo. W rywalizacji chodzi bowiem o to, by pokonać przeciwnika w bezpośrednim z nim strachu, w jego obecności, by uczynić go równocześnie przegranym, gdy samemu osiąga się zwycięstwo, by dać mu przeżyć gorycz porażki, wzmacniającą rozkosz pierwszeństwa. Zwycięstwo w rywalizacji nie ma bowiem na celu ustalania poziomu własnej doskonałości, lecz wykazanie przewagi nad rywalami. Jest więc stosunkiem między ich aktualną wydolnością psychofizyczną, tyleż zdolnością do osiągnięcia wystarczającego pułapu swej energii, ile umiejętnością taktycznego osłabienia energii rywala. Cnoty rycerskiego etosu, czy jak się dziś mówi fair play, sa zaletą zarówno rzadką jak i w istocie marginalną dla samej natury rywalizacji, ponieważ spotkanie twarzą w twarz, człowieka z człowiekiem wtedy, gdy ubiegają się o zwycięstwo, tworzy tak czy inaczej określone napięci ich woli, która słabnie u jednego wraz z emanującą energią woli drugiego człowieka. Dzieje się tak nie tylko w ringu, na boisku piłkarskim czy bieżni, ale chyba w ogóle na wszystkich pozasportowych płaszczyznach życia rywalizujących ze sobą ludzi. Osiągnięcie przewagi i zwycięstwa w sporcie ma jednak znane spektakularne wymiary. Obserwujemy często widowiska, w których chodzi o to, by najmniejszym nakładem sił i najprostszymi środkami osiągnąć choćby minimalne zwycięstwo nad przeciwnikiem, wcale nie marząc o tym, by zaprezentować maksimum swych umiejętności i możliwości. Jakże często w typowej walce o punkty zawodnicy i drużyny sportowe oszczędzają się wyraźnie, jakby pragnąc zadokumentować, że zupełnie nie chodzi im o własną doskonałość, lecz tylko o to, by być nieco lepszym od bardzo słabego przeciwnika. W pewnych etapach rywalizacji jest to zabieg racjonalny (gdy idzie na przykład o oszczędzanie sił do decydującej rozgrywki), a nawet moralnie uzasadniony (gdy z okazaniem wysokiej klasy przez jednego z przeciwników wiąże się zagrożenie zdrowia lub życia drugiego, np. w boksie). W istocie rywalizacji tkwi jednak wielokrotnie sprawdzona dyrektywa głosząca niekonieczność bycia bardzo dobrym, świetnym, znakomitym, lecz wyłącznie lepszym od innych, bez względu na obiektywny układ odniesienia, bez względu na to, co wart jest wynik, przy pomocy którego pokonany został tu i teraz nasz aktualny przeciwnik. Z rywalicjonizmem wiąże się więc często zasada minimalizmu w sferze wartości, co niekiedy powoduje, że dowolnie wybrany układ odniesienia (na przykład: porównanie do słabych miejscowych rywali) daje wrażenie, że sportowiec jest dobry, a tymczasem jest on słaby – co okazuje się jawnie smutną prawdą, gdy dać mu za przeciwnika sportowca obiektywnie wysokiej klasy. Perfekcjonizm, który jest rywalizacja abstrakcyjną, często nazywamy współzawodnictwem na papierze, ma obiektywne mierniki, wiąże się natomiast z tymi formami stosunków między ludźmi, które są pochodną pewnych wyższych rozwojowo cech kultury. Aby wygrać współzawodnictwo w walce, potrzebni są ludzie z sobą rywalizujący i sama walka między nimi. Silniejszy powala słabszego, szybszy wyprzedza wolniejszego, zręczniejszy wywodzi w pole niezbornego – nie wiemy jednak, jaką wartość reprezentuje siła, szybkość i zręczność każdego z nich, nie umiemy jej przełożyć na język kultury danego etapu cywilizacyjnego, nie umiemy tych jakości poddać obiektywnej ilościowo-kryterialnej ocenie i wpisać tym samym w nowoczesny obieg wartości. Poza tym w akcie konfrontacji rywalizacyjnej siła, prędkość i zręczność wymuszają dla siebie zaistnienie żywego, konkretnego człowieka, który ma stać się obiektem ich działania, odbioru reaktywnego akcji siły, prędkości i zręczności zwycięskiej. Perfekcjonizm natomiast chroni niejako człowieka przed deklasującym go wpływem sportowego działania, ponieważ wywyższając jednego osobnika lub jeden zespół ludzi – nie poniża porażką żadnego innego. Oznacza tyle, co wzniesienie się na najwyższy z dotąd osiąganych poziomów danej doskonałości wyrażonej miarą długości, ciężaru czy trwania czasowego. Nie przegrywa zaś nikt, bo nie ma tu w ogóle walki człowieka z człowiekiem, lecz tylko zmaganie się człowieka z pewną wartością liczbową, która oznacza wtedy walkę człowieka z samym sobą. Doszliśmy tym samym do punktu, w którym trzeba nareszcie wyjaśnić, z jakich to przyczyn nasz główny wywód zatrzymał się w miejscu drobiazgowego – choć przecież w gruncie rzeczy tylko szkicowego – roztrząsania różnic między sportową rywalizacją i sportowym dążeniem do doskonałości. Otóż dlatego, że jak można sugerować, obie tendencje są odzwierciedleniem dwóch różnych typów zjawisk o szerszym, ogólnoludzkim charakterze dla których sport jest formą nie tyle swoistą co reprezentatywną, czyli objawiającą pewne powszechniejsze prawidłowości historyczno-gatunkowe. Przy czym sport, ujawniając ukryte niekiedy mechanizmy ogólniejsze, ma szanse – jako swoiste z kolei zjawisko – wpłynąć na sposób przebiegu tych ogólniejszych procesów. Aby rzecz nazwać po imieniu, posłużmy się przykładem najdobitniejszym. Jeśli pewien człowiek pragnie zmierzyć się z drugim człowiekiem i okazać swoją przewagę wobec niego, np. siły lub inteligencji, ma szansę wykorzystać jedną z dwóch skrajnych możliwości: albo skierować swą siłę lub inteligencję na swojego przeciwnika tak, aby ją osłabić, unicestwić, zniszczyć i w ten bezdyskusyjny sposób zostać zwycięzcą nad powalonym rywalem, albo też przyjąć jakieś obiektywne kryterium zmierzenia swej siły lub inteligencji z siłą lub inteligencją przeciwnika. Można więc okazać swą biegłość w fechtunku zaliczając punkty sygnalizowane przez urządzenia elektroniczne lub też poprzez śmiertelne ranienie przeciwnika. Można siłę swych ramion wypróbować w dźwiganiu wyskalowanej sztangi lub w miażdżeniu kości drugiego człowieka. Można udowodnić pewność ręki i niezawodność oka w strzelaniu do tarczy, można również przeprowadzić niepodważalny dowód swej sprawności strzelając wprost do swego konkurenta. A przechodząc na płaszczyznę wielkich współzawodniczących zespołów ludzkich – istnieje możliwość wykazania swej potęgi, przemyślności, przewagi i wyższości nad inną wielką drużyną społeczną przy pomocy pobicia, zniszczenia przeciwnika, podporządkowania go sobie, a nawet zeksterminowania. Istnieje też ewentualność wykazania swej wartości w konfrontacji pośredniej – wedle mierników kulturowych, wedle tego, kto osiągnie większe obiektywne sukcesy, które okażą swą wyższość dającą sie zmierzyć w konsekwencjach wartości cywilizacyjnych. W sporcie przemieszane są więc źródła i rozmaite formy stosunków między ludźmi. W każdej z tych tendencji sport ujawnia zdolność do narzucania konfrontacjom między osobnikami i grupami społecznymi pewnych własnych, wysublimowanych metod odkrycia, kto jest ile wart i co potrafi. Oznacza to, że sport spełnia jednocześnie funkcje reprezentatywne wobec procesów ogólniejszych i funkcje substytutywne wobec nich, zastępując, niekiedy z powodzeniem, inne formy konfrontacji walką sportową na stadionach. Bywa tez jednak i tak, iż samodzielność sportu i unieważnienie się od innych zjawisk społecznych, posunięte za daleko, narzucają mu funkcje kreatywne, do których sport z reguły nie dorasta, tak że zdarzenia sportowe wyzwalają reakcje emocjonalne i działania na miarę sławnej irracjonalnej wojny Hondurasa z Salwadorem, której zadrzewiem był mecz reprezentacji piłkarskich tych krajów, lub nie tak wcale rzadkich i dzikich i zbrodniczych wybryków tłumów lokalnych, roznamiętnionych przebiegiem wydarzeń sportowych. Nieraz oczekuje się też od sportu kreowania wartości pozytywnych, której to roli nie może spełnić w takim sensie, jakiego się odeń naiwnie oczekuje.
Jerzy S. Łątka, Zemsta zza grobu Stanisława Pytla. Historia okrutnej zbrodni w Brzozowej” Brzozowa, 17 stycznia 1945 28 lutego 1947 r. świadek Mieczysław Potępa zeznał: „Słyszałem tylko z opowieści ludności, że bandyci przed dokonaniem napadu pili wódkę u Stępka Franciszka w Brzozowej odgrażając się, że dzisiaj zrobią porządek z Pytlami, to znaczy Wójcikami”. Bandyci, którzy się odgrażali, to Eugeniusz Nicpoń i Józef Gągola. Z zeznania Jana Pytla, brata Antoniego: popołudnie 17 stycznia 1945 r., szedł z Janiną Studzińską i Bronisławą Kaczorowską, aby zemleć zboże na chleb, i koło stodoły Jana Gniadka zobaczył Józefa Gągolę i Eugeniusza Nicponia. Gągola schronił się w krzakach, a Nicpoń podszedł do Pytla, „zahaltował, wylegitymował po rusku” i przyłożył mu rewolwer do głowy. Pytel i kobiety zaczęli Nicponiowi mówić po imieniu, że go poznają i żeby się nie wygłupiał. Nicpoń powiedział wtedy, żeby wracali do siebie. On i jego kompan udali się zaś w stronę domu Antoniego Pytla. Po drodze odwiedzili Jana Gniadka. Nicpoń zażądał pół litra wódki, dostał tylko ćwiartkę. Wypili. Wychodząc, Nicpoń zabrał worek znajdujący się w sieni. Półtorej godziny przed podpaleniem „Ołów” (Franek z blizną) odwiedził Marię Pytlównę. Uchodził za Ukraińca, miejscowi nazywali go „Ołowiem”, bo miał zwyczaj żartować: „Chcesz ołów?”. Po jakimś czasie do izby, w której siedzieli, wszedł Eugeniusz Nicpoń. Nie powiedział ani słowa, zabrał ze stołu budzik w marmurowej obudowie i wyszedł. Franek to zrozumiał, niebawem wyszedł za nim z Marią. Irena Dera pamięta ten wieczór, jakby to było wczoraj. Ściemniało się, Zosia już spała, pozostali grzali się przy kuchni. Niemcy już się wyprowadzili, Rosjanie jeszcze nie dotarli. Panami byli uzbrojeni partyzanci. Postanowili wymierzać sprawiedliwość, a raczej załatwiać sąsiedzkie porachunki. Podpalenie było planowane. Kompan podpalaczy Józef Duliński uprzedzał Pytlową. Żyła w napięciu. Miała spakowane walizki. Co jednak mogła zrobić w środku zimy z taką gromadką dzieci, bez męża, który z całym lagrem był prowadzony w stronę Zakliczyna? Przez okno widziała, że u Siaków gromadzą się jacyś podejrzani. Edward, 16-latek, okupacyjną nudę zabijał grą w karty. Tym razem Pytlowa zachęciła go: „Ty idź do Siaków i popatrz, co to za polska armija tam się gromadzi”. Zofia Ferenc do dziś pamięta, jak Siakowie opowiadali jej, że schlanych jak świnie bohaterów jego widok rozjuszył. Józef Gągola powiedział: „Chłopczyku, idź stąd”. Obrażony 16-latek coś mu odrzekł. Gągola postrzelił Edwarda. Włożyli go do worka i zabrali, idąc podpalić dom Pytlów. Gniadkowa, która była matką chrzestną Zosi Pytlusionki, na kolanach ich prosiła, aby tego nie robili. Odtrącili ją i poszli. „Edka niosą”, usłyszała Irena głos matki, która podeszła do kołyski i wzięła Jadwigę na rękę. Ojciec Edwarda Antoni 25 lutego 1947 r. zeznał: „Franciszek Wróbel powiedział mi, że syna mojego Edwarda bandyci nieśli w worku pobitego, przynosząc go następnie do stajni, gdzie przywiązali go do drzwi podpalając następnie stajnię”. W ciągu kilku minut nastąpiło piekło. Pożar na wsi to powszechna mobilizacja wszystkich. Każdy biegnie gasić. Tym razem także sąsiedzi chcieli ratować dobytek Pytlów. Bolesław Potępa (ur. 1905): „Wybiegłem z domu z zamiarem gaszenia. Gdy dobiegłem około 200 metrów od pożaru zostałem zatrzymany przez jakiegoś osobnika o nieznanym mi nazwisku, osobnik posiadał broń palną grożąc mi, abym natychmiast powrócił do domu, co też z obawy uczyniłem”. Mieczysław Potępa, lat 56, zeznał podczas rozprawy w 1947 r.: „Z chwilą wybuchu pożaru ludność zbliżała się do obrony, lecz w około 100 metrów byli obstawieni bandyci i jak ktoś się zbliżał to odpędzali grożąc zastrzeleniem”. Na pytanie, ilu było bandytów, padła odpowiedź: „Tego mi nie wiadomo, mniej od ośmiu nie było, gdyż wszystkie drogi były obstawione”. Innego sąsiada Pytlów, Władysława Cygana, pożar zastał u Gądka. Zdziwił się że ludzie nie idą na ratunek płonącego dobytku. Wtedy usłyszał, że – jak zeznał – „bandyci nie pozwolili ratować”. Najbliższa sąsiadka Matylda Wróbel, żona Leopolda, gdy zobaczyła pożar, wybiegła z domu. Stefania Pytlowa, zobaczywszy ją, resztkami sił wołała: „Matyldzia, ratuj!”. Wróblowa nie została jednak dopuszczona do leżącej na pierzynach Stefanii przez osobnika z potężnym kijem. Prawdopodobnie przez Józefa Gągolę, który, jak sam zeznał, nie miał broni, tylko „pałę”. Wspomnienie tego wydarzenia prześladowało Matyldę Wróbel przez całe życie. Najstarszy Pytlusiok znajdował się niespełna kilometr od płonącej chaty i chciał biec, aby ratować dobytek rodziców. Powstrzymał go Stępek: „Nie idź tam, ciebie zastrzelą, a i tak nic nie uratujesz”. Pijani bohaterowie, mimo że walczyli z kobietami i dziećmi, nie spisali się. Postrzelona w stopę 12-letnia Irena wyprowadziła z palącej się chaty dwóch młodszych braci, którzy wraz z nią schronili się u Ferenców. Marysia, która przybiegła, zobaczywszy, że dom płonie, po drodze była zatrzymywana przez Nicponia. No i dostała serię. Jak wykazała rozprawa z 1947 r., podpalenia dokonali Józef Gągola i Eugeniusz Nicpoń. Wiadomo, że do matki i Ireny, a także później do Marii, strzelał z pistoletu parabellum Nicpoń. Maria dotarła do palącej się chaty. By zahamować krwotok, przewiązała się ręcznikiem i choć sama ciężko ranna, wyniosła z ognia mamę, ułożyła na pierzynach przed domem. Wyniosła również maszynę do szycia i wszystko z szaf, kołyskę z Jadwigą postawiła z dala od płonącej chaty. Któryś z oprawców ją znalazł i przez otwarte okno wrzucił do wnętrza domu. Wtedy Marysia wyniosła Wiśkę bez kołyski i położyła obok konającej matki, która zdążyła jeszcze podać jej pierś. Póki żyła, ogrzewała swoim ciepłem maleństwo. Dopiero teraz Maria usłyszała jęki Edwarda. Chwilę go szukała. Był w worku przywiązany drutem do płonącej stajni. Drut był rozgrzany, parzył, ale uwolniła brata z worka, potem odciągnęła go od ognia. Niestety, postrzelony i poparzony zmarł. Maria dowlokła się z Zosią do Wróblów. Dziewczynka odniosła najmniejsze obrażenia. Wróblowie, co wiadomo z cytowanego listu Ireny Dery, sprowadzili księdza, który po wysłuchaniu spowiedzi Marii powiedział zebranym: „Tak ginie niewinne, bohaterskie dziecko”. Żar od płonących zabudowań utrzymał się do rana. Dzięki temu nie zamarzła nakarmiona mlekiem umierającej matki niespełna dwumiesięczna Wiśka. Matka zmarła w ciągu nocy. Nad ranem, kiedy już było pewne, że nikt pożaru nie strzeże, Matylda Wróblowa poszła do spalonej zagrody. Usłyszała płacz dziecka leżącego przy martwej Pytlowej. Niemowlę uspokoić mógł tylko, w zastępstwie zmarłej matki, pokarm mamki. Wróblowa dziecku pomóc nie mogła i zaniosła je do Zofii Ferenc. Ta zaś wiedziała, że bratowa ojca płaczącej sieroty miała synka w jej wieku i mogła maleństwo nakarmić. Toteż bez zwłoki udała się z dzieckiem do niej. Jan, brat Antoniego Pytla, kiedy starsze dzieci po trzech dniach trafiły do niego, posłał je na pogorzelisko po pierzyny i psa. Gdy wróciły, powiedziały, że „wszystko jest rozstrzelane i pies został zastrzelony i wszystko rzucone do studni”. 22 stycznia zmarła Maria, jej ciało zostało przywiezione do Brzozowej. Kierownik miejscowej szkoły Bronisław Józefowicz w prowadzonym „Dzienniku wydarzeń” odnotował hasłowo pod datą 23 stycznia: „Trupy Pytlów w kostnicy. Nie ma się kto zająć”. To nie było prawdą. Pogrzebem Pytlowej i Edwarda zajęli się Franciszek Wójcik i Jan Pytel. I pochowali ich 22 stycznia. Być może nocą, w tajemnicy. Sąsiadów nie poinformowano. Nawet Ferencowa nie pożegnała Stefanii. Istniała obawa, że gdyby oprawcy dowiedzieli się o terminie pochówku, nie dopuściliby do niego. Marysia została pochowana 24 stycznia. Cztery dni po jej pogrzebie Irena wróciła ze szpitala. Z kulą w stopie. Antoni Pytel, prowadzony z całym lagrem wraz z uciekającymi Niemcami, podczas sowieckiego nalotu stoczył się z wozu w zaspę i udawał martwego. Jeden z Niemców chciał do niego strzelić, ale drugi, trącając go nogą, powiedział: „Szkoda kuli, bo on nie żyje”. Gdy cała kolumna przeszła, Antoni wstał i powlókł się w stronę Brzozowej. Dotarł tu po sześciu tygodniach pobytu w lagrze. Na pogorzelisku nie miał czego szukać. Z całego ruchomego dobytku ocalała wyniesiona przez Marysię maszyna do szycia, której podpalacze nie zauważyli. Pytel udał się do Jana Gniadka. Ks. Józef Boduch właśnie chodził po kolędzie i poradził mu, aby uciekał z wioski, „gdyż banda tutaj dalej grasuje i mogą mnie zastrzelić, abym w przyszłości nie szukał sprawiedliwości”, jak zeznał Antoni. Skorzystał z rady księdza i wyjechał do brata Wojciecha mieszkającego w Krynicy, gdzie był bezpieczny.
Motto: „Urazy nie tyle szkodzą tym, wobec kogo je żywimy, ile jeno nam, którzy nosimy je w sercu” Fragment książki "Wyrwać chwasta": – Przygotowania do ślubu szły swoim spokojnym torem. Mieliśmy kupione obrączki, zamówioną mszę i wynajęty lokal na małe przyjęcie. Ja co prawda rodziny nie mam, ale kilku przyjaciół i rodzina Joanny to miało być ponad dwadzieścia osób. W ową sobotę 17 sierpnia spotkaliśmy się, aby pójść do kina. Nawet nie pamiętam na co. W każdym bądź razie w centrum, w kinie w centrum mieliśmy być… Ku mojemu zaskoczeniu Joasia oświadczyła mi, że zmieniła plany, że ślubu nie będzie. Ja próbowałem dowiedzieć się dlaczego. Najpierw nie chciała mi powiedzieć, tylko prosiła o przyjęcie przeprosin, że już więcej nie się spotkamy. W końcu uległa i powiedziała, że dwa miesiące wcześniej poznała kogoś, i że jest to coś niespotykanego. Kiedy ja zapytałem ją, jak to jest, że dwa miesiące spotykała się z kimś i mi o tym nie powiedziała, to ona odpowiedziała, że chciała przekonać się, że nie jest to chwilowe zauroczenie. Oznaczało to, że ona mnie po prostu zdradzała, bo ja byłem jej narzeczonym, bo ja się oświadczyłem w maju… Tak mnie to zatkało, że nawet nie zauważyłem, kiedy odeszła, nawet nie widziałem jej opuszczającej mnie. Kiedy się ocknąłem, to nie wiem, czy bardziej byłem zły czy smutny. Na pewno byłem załamany. Jak załamany, to wiadomo… Wypiłem jedno piwo, potem drugie. – W tym momencie Orest wypił kilka łyków nalanego mu przez Pawła piwa. – Wróciłem do domu i była pewnie piąta, może wpół do szóstej po południu. Mama zdziwiła się, co ja tak szybko wróciłem. Zamknąłem się w swoim pokoju i nie chciałem jej powiedzieć. Mama zrobiła herbatę i przyniosła mi. „Co się stało?” – spytała mnie. „Joasia mnie rzuciła” – odpowiedziałem… Tu Orest przerwał. Wypił jeszcze dwa łyki piwa. Spoglądał na Pawła i Agnieszkę, jakby szukając pocieszenia, bowiem opowiadanie wyzwalało w nim na nowo owe nieprzyjemne emocje, które wielokroć mu się przypominały w ostatnich latach. Wojtek dał mamie znać, że chce mu się pić, więc Agnieszka podała mu jego plastykowy kubeczek z dzióbkiem z jego ulubionym napojem pomarańczowym. Dziecko pokazało jednak na szklankę tatusinego piwa. – Ty nie możesz tego pić! To jest bardzo niesmaczne. – Tak, Wojtuś! Mama ma rację – wsparł ją Orest. – To jest niesmaczne i niezdrowe. Malec pokręcił głową na znak, że ma inne zdanie. Chwyciwszy w końcu swój kubek, poszedł z nim pod telewizor z bajką na ekranie. Oczy Agnieszki i Pawła skierowały się na Oresta. – W efekcie pokłóciłem się z mamą, bo ona wymyśliła sobie, że to na pewno moja wina. „To przez ten twój egocentryzm” – mówiła. Wtedy ja wypaliłem jej, że przez tę jej zaborczą miłość ja ociągałem się z przedstawieniem Joasi i że bylibyśmy już po ślubie. W każdym bądź razie dyskutowaliśmy głośno, co potwierdziły potem zeznania Rogalowej odczytane na rozprawie. Coś koło szóstej – wpół do siódmej wyszedłem z domu. No, wyleciałem… Rogalowa zeznała, że trzasnąłem drzwiami. Ciebie, Paweł, nie było, więc poszedłem do Parku Dreszera. Na naszą ławkę, wiesz którą, tam w kącie pod kasztanem. Po drodze kupiłem dwa piwa. Byłbym pewnie wypił i wrócił, ale przyplątało się takich dwóch meneli i zadeklarowali mi swoje towarzystwo. We wszystkim mi przytakiwali i szybko wyrazili gotowość skoczenia po wódeczkę, tylko że akurat nie byli przy forsie. Ja akurat byłem dziany, więc taki goniec, co to skoczy i przyniesie, był mi na rękę. Nie mógł przepaść z banknotem, bo miałem jego kumpla jako zastaw. Wrócił więc i mieliśmy zapas rozweselacza na jakiś czas. Na krótki czas. Potem za gońca robił ten drugi, a potem były jeszcze dwie zmiany, a potem zrobiło się ciemno na dworze i w moich oczach, a potem obudziłem się nad ranem i wróciłem do domu prosto do swego pokoju i na swoje łóżko, a potem rano była policja i ja nie miałem alibi na noc. A mama już nie żyła. Zginęła w parku, podobno przed północą, ugodzona nożem. A potem się okazało, że na tym nożu nie było odcisków palców, ale były fragmenty naskórka z moim DNA… Orest zamilkł. Nastała cisza. Tylko z telewizora leciały jakieś głosy bohaterów dziecięcej kreskówki. Powoli zaczął wycierać chusteczką najpierw oczy, a potem nos. Paweł dolał mu piwa, a on bezwiednie wypił do dna szklanki. – Rogalowa mówiła, że po wpół do jedenastej w nocy twoja mama wyszła z mieszkania – Paweł mówił to cicho i ze smutkiem. – Dlaczego ona szła cię szukać, przecież nigdy wcześniej nie robiła tego, chociaż czasami nie wracałeś na noc? Skąd – kurna – wpadła na pomysł, żeby szukać cię akurat w Parku Dreszera? – Nie wiem. Kiedyś nie było komórek, więc nie zawsze miała wiadomość, gdzie się podziewałem. Myślałem, że się do tego przyzwyczaiła. Ale widocznie myliłem się. A twoja mama, gdzie by cię szukała? Chyba też w parku, co nie? – Może masz i rację. Ale ty nie nosiłeś noża, prawda? – Pewnie, że nie! Nigdy. Tak samo jak ty. – To w takim razie nie był twój nóż. Nie było na nim odcisków, a to znaczy, że ktoś je musiał specjalnie powycierać. Ty byłeś pijany, więc nie mogłeś… – Ja też tak myślę, ale policji, prokuratora i sędziów to nie przekonało. – Jeśli był twój naskórek, twoje DNA, to ktoś musiał tym nożem ocierać o ciebie. Twoją mamę znaleziono w alejce bocznej, tuż przy alejce głównej, a stamtąd do ławki pod kasztanem jeszcze jest kawałek drogi. – To co z tego? – To kto wiedział, że ty tam jesteś? Ci dwaj menele, jak ich nazwałeś… To może oni zabili twoją matkę, czy nie wydaje ci się? – Właśnie, że wydaje mi się, że to nie mogli być oni. To byli pijacy, a nie zbiry. – A ty byłeś mordercą? – No co ty!?! – No właśnie. A jednak ciebie skazali. – Dzisiaj przyszedł do nas Orest jako skazany morderca – zaczęła bardzo poważnie Agnieszka, zwracając się do Pawła – a jednak ja nie bałam się, bo miałam inne przeświadczenie. Dlatego ja rozumiem go, że ma inne przeczucie. – To sobie posiedziałeś za nie swoje, a co na to twój obrońca? Nie potrafił cię wyciągnąć z tego? – Papuga to facet w porządku. Chciał. Tylko ja już nie chciałem. Odechciało mi się. Nie miałem przecież nikogo na świecie. Miałem tylko mamę. – A my? O nas nie pomyślałeś? – Nie gniewaj się! Mówię o rodzinie. Was nie chciałem w ogóle w to mieszać. Nawet nie wiedziałem, że się ożeniłeś. – Bo nie chciałeś wiedzieć. Przysłałeś tylko list, żebym postarał się odbierać pocztę, bo inaczej skrzynka się zapcha, i prosiłeś, żeby cię nie odwiedzać i nie pisać do ciebie. – Bo tak chciałem. Miałem chyba do tego prawo! – ostatnie zdanie wypowiedział już w stanie wzburzenia. – Nie unoś się! Nawet jak sobie pokrzyczysz, to ja nie przestanę być twoim kolegą. Zaraz ci przyniosę korespondencję. Paweł poszedł do drugiego pokoju i po chwili powrócił ze skrzynką plastykową pełną listów i druków. Postawił to na podłodze obok Oresta. – Oto, Orek, listy do ciebie! Faktycznie skrzynka by się zapchała. Dorobiłem kluczyk i odbierałem. Potem wymienili skrzynki na unijne i dozorca dał mi kluczyk do twego numeru. Jest przyczepiony do skrzynki. Ten pan Marek to porządny gość. Pomógł mi też usunąć taśmy policyjne z drzwi twego mieszkania. – No właśnie. Nie zauważyłem żadnych taśm. A przecież musieli oplombować mieszkanie. Czy nikt się o to nie przyczepił? – Nakleić to oni umieją. Tylko co z tego? Miał to być sygnał dla potencjalnych złodziei? Ja zerwałem nocą, a pan Marek elegancko umył drzwi wcześnie rano. Codziennie sprawdzał, czy nie ma śladów włamania i gdy tylko się spotykaliśmy, zdawał mi raporty. Ja sam też sprawdzałem co dwa, trzy dni. O kolegów się dba. – Dziękuję ci. Będę miał co przeglądać, bo tych pism jest dużo. Dzisiaj nawet nie wyszedłem po bułkę. Nie bardzo wiem, od czego zacząć porządkowanie swoich spraw. – To ja ci zaraz zrobię kanapki na śniadanie – zadeklarowała Agnieszka. – Nie ma potrzeby. To była obfita obiadokolacja. A wyjść rano z domu to może być bardzo pożyteczna sprawa. – Masz chociaż pieniądze? – Mam trochę w portfelu i portmonetce. Miałem też nieco na koncie – Orest raz jeszcze zerknął na kosz z korespondencją. – Kosz to wam oddam potem, bo nie zabiorę się z tym pod pachą. – Nie dziw się, ale jeden rodzaj korespondencji otwierałem – Paweł zaczął się tłumaczyć. – Z energetyki. Rachunki opłacałem na bieżąco, chociaż były to w zasadzie opłaty za gotowość, bo zużycie to było tylko pewnie z lodówki. Policja raczej nie wpadła na pomysł, żeby ją wyłączyć. A ja nie miałem dostępu. Jeśli tam coś było, to czeka cię niezłe sprzątanie, bo musiało się ześmierdnąć. Gaz, telefon, opłaty dla administracji, woda i kanaliza, centralne ogrzewanie – to wszystko to będą poważne kwoty. Musisz domówić się ze spółdzielnią, żeby ci to rozłożyli. Centralnego nie mogli odciąć, ale prąd by odcięli. Dlatego płaciłem. – Dziękuję. Postaram się jak najszybciej oddać ci. Dziękuję też, że mi uświadomiłeś, ile mnie jeszcze spraw czeka do uporządkowania. Osiem lat to szmat czasu. Oby nie zjadły mnie odsetki! – Co ty już tak się wypowiadasz, jakbyś zbierał się do wyjścia. Hola, hola. Nie widzieliśmy się, kurna, tyle czasu, więc mamy jeszcze dużo do opowiadania sobie. Piwa nie mam w zapasie. Mogę ewentualnie wyskoczyć. Ale mam wódeczkę. Przecież tak po małym, powoli, nieśpiesznie, to nie będzie żaden kłopot. – Macie małe dzieci. Trzeba je wykąpać, położyć spać. – Co ty się martwisz o moje dzieci! A ile to razy ja jestem w trasie, a Agnisia musi sobie radzić sama. I radzi sobie. Doskonale sobie radzi. Spotykam kolegę, którego nie widziałem osiem lat, więc chyba żoneczka to zrozumie. Czy dobrze myślę? – zwrócił się do Agnieszki. – Dobrze, ale częściowo. Pogadajcie sobie jeszcze trochę, ale nie dłużej niż do dwudziestej drugiej, bo ty jutro idziesz do pracy. I nie pijcie za dużo, bo ty pracujesz za kierownicą. Nie chciałabym, żebyś poszedł za kratki za jazdę po alkoholu. Jasne? – Masz w zupełności rację, kochanie. Masz rację i będzie tak, jak powiedziałaś.
© 2007 - 2025 nakanapie.pl