Wyszukiwarka

Wyniki wyszukiwania dla frazy "pasza ludzka i o tego", znaleziono 82

Tak długo broniłam się przed miłością. Dopiero teraz, kiedy kolejny raz przekonałam się, jak ulotne i kruche może być nasze życie, jak niewiele potrzeba, żeby znów wszystko stracić, zrozumiałam, jak bardzo potrzebuję miłości. Jak bardzo chcę kochać i być kochana. Zrozumiałam, że nie mam prawa odtrącać tego, co naprawdę nadaje sens ludzkiemu życiu. Nie wolno mi odtrącać miłości. Nie wolno mi krzywdzić siebie samej.
„ Jesteśmy w takim stopniu silni i nieugięci, w jakim pozwalają nam na to nasze najdrobniejsze słabości, a one potrafią być doprawdy niewyobrażalnie małe – jak długość rzęsy śpiącego dziecka czy obwód niemowlęcej rączki. Życie ludzkie może w mgnieniu oka ulec zmianie; również w mgnieniu oka, jak się okazuje, mogą lec w gruzach najbardziej niezłomne zasady.”.
Ludzkie miłości, kawalerze, mieszają się z nieufnością, obawą i wzgardą, i to, co nazywamy litością, bywa najczęściej naszą pogardą dla tych, ktorych kochamy. Nazbyt dobrze wiemy, co oznacza nasza litość nad bliźnimi, by nie obawiać się, że sami staniemy się z kolei przedmiotem współczucia. Astarte i Asmodeusz dzisiaj nawet patronują naszej pożałowania godnej przyjaźni. Wzgarda zatruwa naszą miłość, podobnie jak pragnienie kary zmąca nasze poczucie sprawiedliwości; mówiąc mięszy nami, nic nie jest dalsze od umiłowania cnoty, niż owa złowroga i małoduszna gorliwość, z jaką wyłączamy z porządku społecznego to wszystko, co zdaje się zagrażać jego wątpliwej harmonii. Urząd sędziego jest tylko swoistym haraczem, który płacimy księciu tego świata, ojcu kłamstwa; dozorca więzienny i kat byliby dla większości z nas wystarczającym ideałem sprawiedliwości; nie dość bowiem ukontentowani faktem, że w drapieżności przewyższamy tygrysa, w podstępie – lisa, a w jadowitości – zmiję, potrafimy dodać jeszcze do tych zwierzęcych przewag właściwość czysto ludzką, jaką jest duch zemsty. Większość ludzi po trzydziestce to po prostu ci, których utrzymuje przy życiu duch zemsty. Mścimy się za zło, które nam wyrządzono: mścimy się rownież za dobro, które wyświadczamy; i dltego właśnie nasze życie tak bardzo przypomina stos skrwawionego łajna. Miłość, wybaczenie win, współczucie! Cała możliwa wielkość i cała rzeczywista podłość człowieka!
Ludzkie wspomnienia to przedziwna sprawa. Nasze głowy mają niezwykłą umiejętność przekształcania rzeczywistości, wiesz? Miłe przeżycia z czasem wydają się jeszcze przyjemniejsze. Ładne miejsca, które widzieliśmy kiedyś, w pamięci stają się jeszcze piękniejsze i większe. To dotyczy też zapachów i smaków. [...] Dlatego dobrze w życiu próbować ciągle nowych rzeczy odwiedzać nowe miejsce i poznawać nowych ludzi i nie kręci się w kółko.
Dlaczego więc miałbym cokolwiek "czuć"? Rozumiem, że istota ludzka może powiedzieć: "Zrobiłem coś i teraz jest mi przykro z tego powodu." Ale jak coś podobnego mógłby powiedzieć zimny i pusty Dexter? Nawet gdybym coś odczuwał, jest wysoce prawdopodobne, że w zgodnej opinii ogółu byłoby to raczej coś niepożądanego. Nasze społeczeństwo nie pochwala emocji typu "Potrzeba zabijania" czy "Frajda z Krojenia", a bądźmy realistami, po mnie właśnie tego należałoby się spodziewać.
W głębi duszy wszyscy tęsknimy za kimś, kto nas kocha, troszczy się o nas i docenia za to, kim jesteśmy. Pragniemy mieć rodziców, którzy nas chronią, gdy jesteśmy w niebezpieczeństwie, i wyciągną rękę, gdy tego potrzebujemy. Pragniemy mieć rodziców, którzy reagują na nasze prawdziwe potrzeby, zamiast narzucać nam swój własny plan. Tęsknota za " idealnymi rodzicami" jest najbardziej naturalnym ludzkim pragnieniem, które nosimy w sobie od dnia narodzin.
Kiedyś byliśmy plamkami w oceanie, potem rybami, następnie jaszczurami i małymi ssakami, a wreszcie małpami. I mnóstwo nas było pomiędzy. Ta ręka była niegdyś płetwą, była także szponem! W moich ludzkich ustach mam ostre kły wilka i siekacze królika, i żujące zęby krowy! Nasza krew jest słona jak morze, z którego wyszliśmy! Kiedy ogarnia nas lęk, nasza skóra zachowuje się, jakby rosło na niej futro, które powinno się zjeżyć. Jesteśmy historią. Wszystko, czymkolwiek stawaliśmy się w naszej drodze, wciąż w nas jest. (...) Jestem ulepiona ze wspomnień moich rodziców, dziadków i przodków. Od nich pochodzi to, jak wyglądam, jaki kolor mają moje włosy. Jestem też po trosze każdą z osób, które spotkałam w swoim życiu i która zmieniła to, jak myślę. Więc co właściwie znaczy „ja”?
Nie osądzaj mnie, chciałabym pow­iedzieć. Nie osądzaj, póki nie spojrzysz na świat z mojej obecnej per­spek­tywy. Jesteśmy w takim stopniu silni i nieugięci, w jakim pozwalają nam na to nasze na­jdrob­niejsze słabości, a one po­trafią być doprawdy niewyo­brażalnie małe – jak długość rzęsy śpiącego dziecka czy obwód niemowlęcej rączki. Życie ludzkie może w mg­ni­eniu oka ulec zmi­anie; również w mg­ni­eniu oka, jak się okazuje, mogą lec w gruz­ach na­jbardziej niezłomne za­sady.
Tove Jansson, która odeszła ponad dwadzieścia lat temu, nie znała tzw. gorących tematów naszej współczesności, a jednak wiele z nich odnajdziemy gdzieś w Dolinie – subtelnie i mądrze wplecione w fabułę skierowaną pozornie do dzieci. Są to najwyraźniej tematy uniwersalne, na stałe wpisane w ludzką naturę i w strukturę świata. Autorka zaś nie tyle wykazała się profetyzmem, ile wnikliwym zmysłem obserwacji i życiową mądrością. Dlatego w rozdziałach mojej książki znajdą się nawiązania do debaty równościowej i strajku kobiet, problematyki klimatycznej, chorób cywilizacyjnych i ageizmu.
Gdy chrześcijaństwo powiada, że Bóg kocha człowieka, ma na myśli dokładnie Jego miłość do nas – nie zaś jakąś „bezinteresowną” (podszytą obojętnością) troskę o nasze dobro. Ta prawda budzi zaskoczenie i grozę: jesteśmy obiektami Jego miłości.
/.../ 
Problem pogodzenia ludzkiego cierpienia z istnieniem Boga, który kocha, nie daje się rozwiązać tak długo, jak długo myślimy o miłości w trywialnym znaczeniu tego słowa i patrzymy na świat, jak gdyby człowiek stanowił jego centrum. Tymczasem człowiek nie jest centrum. Bóg nie istnieje ze względu na człowieka.
/.../
 Prosić Boga, aby jego miłość zadowoliła się nami takimi, jakimi jesteśmy, to tyle, co prosić, aby Bóg przestał być Bogiem. Ponieważ Bóg jest, czym jest – pewne skazy naszego charakteru muszą, z natury rzeczy, hamować i odrzucać Jego miłość. Skoro jednak już teraz nas kocha, musi zadać sobie trud uczynienia nas bardziej godnymi miłości.
Myśliwi i drwale, nie zdejmując butów, kładli się tu niegdyś spać wokół tysięcy dogasających ognisk, a potem ruszali dalej, nasi starsi teutońscy przodkowie o oczach rozpalonych blaskiem potężnej pazerności, napływający kolejnymi falami okrutników i szaleńców o głowach pełnych bezskojarzeniowych analogii do całej ludzkiej przeszłości, szczupli Aryjczycy ze swoją unieważnioną już dziś semicką książeczką, wciąż na nowo odgrywający zawarte w niej dramaty i parabole, bezmyślni, bladzi i udręczeni pragnieniem, które mogłoby uśmierzyć jedyne ponowne pogrążenie się świata w pierwotnych ciemnościach.
Drugim rodzajem było przebudzenie w samotności. Charakteryzowała je świadomość, że jest sam w łóżku, sam w życiu, sam na świecie; niekiedy takie przebudzenie potrafiło wywołać w nim słodkie poczucie wolności, kiedy indziej melancholię, którą może dałoby się nazwać poczuciem osamotnienia, a będącą chyba przebłyskiem prawdy o ludzkim życiu, o tym, że jest ono podróżą od nierozłącznej wspólnoty pępowiny ku śmierci, ostatecznie oddzielającej nas od wszystkiego i wszystkich. Taki przebłysk pojawia się w sekundzie przebudzenia, zanim wszystkie nasze mury obronne i iluzje, którymi się pocieszamy, wrócą na swoje miejsce i znów możemy stawić czoło życiu w jego nieprawdziwym świetle.
Przez te lata usilnie próbowała odsłonić prawdę uniwersalną, którą bezlitośnie obnaża dopiero starość, że ludzka egzystencja to przechodzenie z nicości w nicość. Jesteśmy jak te biedne chomiki uwięzione w klatce: kręcimy się w kółko i nie posuwamy ani o krok do przodu, choć utrudzeni i wyczerpani wierzymy, że przemierzyliśmy tysiące kilometrów życia, a nasz wysiłek się opłacał. Zasługujemy więc na spokojny sen. Musimy zebrać siły, ponieważ jutro czeka nas nowy dzień. Kolejne złudzenia, nowe cele i wyzwania. Znowu kręcimy się jak w kieracie, w złudnym poczuciu, że zmierzamy dalej i dalej, choć nie zbliżamy się nawet o milimetr do utraconego raju, gdzie wszystko nabrałoby sens.
Nie mogę odnaleźć Boga w sobie, ani siebie w Nim, jeśli nie zdobędę się na odważne spojrzenie w twarz Temu, kim rzeczywiście jestem, z całą moją słabością i nie przyjmę innych takich, jacy są — z wszystkimi ich ograniczeniami. Odpowiedź religii nie jest naprawdę religijna, jeżeli nie odpowiada rzeczywistości; ucieczka jest rozwiązaniem podyktowanym przez zabobon.
[...]
Istnieje jednak duchowy egoizm, który potrafi zatruć nawet dobry uczynek dawania czegoś innym. Dobra duchowe są cenniejsze od materialnych i moja samolubna miłość może także znaleźć wyraz w pozbywaniu się dóbr doczesnych na użytek bliźniego. Jeżeli mój dar zmierza do przywiązania go do siebie; nałożenia na niego długu wdzięczności lub wywarcia duchowej tyranii na jego duszę, to okazując mu miłość, w rzeczywistości kocham jedynie siebie samego. Jest to nawet większy i bardziej przewrotny rodzaj egoizmu, gdyż handluje nie ciałem i krwią, ale duszami innych ludzi.
[...]
Jest więc rzeczą największej wagi, żebyśmy zgodzili się żyć nie dla siebie — tylko dla innych ludzi. Jeżeli to zrobimy, to przede wszystkim będziemy umieli spojrzeć w twarz naszym możliwościom i zgodzić się na ich granice. Dopóki się skrycie uwielbiamy, nasze braki nie przestają nas dręczyć poczuciem rzekomego upośledzenia. Ale kiedy zaczniemy żyć dla innych, przekonujemy się stopniowo, że nikt nie spodziewa się po nas, żebyśmy byli "jako bogowie". Zobaczymy, że — tak jak wszyscy — mamy naturę ludzką, a więc jej słabości i braki, i że te nasze ograniczenia grają bardzo ważną rolę w naszym życiu. Bo właśnie z powodu nich potrzebujemy innych ludzi, a oni nas. Nic wszyscy mamy te same słabe strony, zastępujemy się więc i dopełniamy wzajemnie, każdy z nas dając właśnie to, czego brakuje drugiemu.
Nie będę wam tu robił wykładu z psychoanalizy, ale jestem pewien, że wszyscy tutaj obecni słyszeli o ego, nieświadomości i superego (...). Powiedzmy, że na szczycie jest ego: świadome, racjonalne, obdarzone wolą. Ego to nasza osobowość, to, co sprawia, że jesteśmy świadomi siebie. Pod spodem jest nieświadomość, popędy. Silne, królewskie ego ze spokojem bierze je pod rozwagę, akceptuje lub odrzuca. Słabe ego boi się popędów, usiłuje je wyprzeć. I wtedy pojawiają się objawy nerwicy: lęk, agresywność, poczucie winy. I wreszcie jest superego: niezmienne, surowe, odgrywające rolę sędziego, cenzora, będące przedłużeniem autorytetu rodziców, społeczeństwa, religii. Miliardy ludzkich istnień na tej planecie są mu poddane, niezdolne do najdrobniejszego przejawu wewnętrznej wolności, pozbawione własnego osądu i własnej moralności.
Jednym z najsmutniejszych skutków pierwszeństwa, jakie przyznajemy rozumowi, jest sprzeniewierzenie się głębokiemu poczuciu rzecz wiecznych i poddanie się wskutek tego obawie wywołanej przez najzupełniej fałszywą ideę, jaką powzieliśmy o czasie. Czy jest większa aberacja niż odmierzenie boskości za pomocą miarki odnoszącej się do naszych kroków na tym świecie? Jak mozna pogodzić potrzebę adoracji z ideą skończoności? Czymże jest miłość miniona albo miłość przyszła? Trudność prawdziwego umiłowania tego, co ludzkie, dała sposobność, by zwątpić o miłości powszechnej; nasze ulotne związki zatrute kłamstwem nauczyły nas poszukiwać granic w nieskończonej Saanie Czułości; i czas stał się dla nas w końcu rzeczywistością, a miłość marzeniem. O słabości umysłu! O pospolitości serca! Umiemy uż obchodzić się bez miłości prawdziwej. Ale żyć bez niej to wegetować z niewiedzą o wieczności, to niedorzecznie przeżuwać, w samym łonie pięknej i żarliwej realności, bluźnierczą skargę czasu zbyt krótkich radości i nazbyt długich niepowodzeń. Wybrane stworzenia miłości, władcy rzeczy wieczystych, przełamaliśmy nasze wszechmocne życie na dwie jałowe i posępne części, z których jedna służy nam d zabijania teraźniejszości, druga zaś do opłakiwania tego, co było; oto dlaczego istoty predestynowane do miłosnych uniesień stają nad grobem nigdy nie poznawszy, w swoim przejściowym stanie na tej ziemi, niczego innego poza znudzeniem i ubolewaniem.
Co by się stało, gdyby Bóg obiecał nam niebo tu, naziemi, i uczynił je łatwo osiągalnym? (...) Nie wydawałoby się wówczas specjalnie wielką nagrodą. Po cóż więc człowiek miałby dowodzić swej wiary i szczerości? Bez czyśćca nie ma nieba. Gdyby było, jak powiedziałem, jakież góry zła wyszłyby spod ręki człowieka. Ludzie wymyśliliby tyle sposobów niszczenia się nawzajem, że i samej ziemi by nie stało. To, co osiąga się bez bólu, jest nic nie warte. To, co łatwo osiągalne, jest bez znaczenia. Czlowiek stałby się oszustem, grającym w życie fałszywymi kośćmi i znaczonymi kartami. Nie byłby lepszy od zwierząt, na które polujemy. Bez wszystkich tych przeszkód, nazywanych przez nas nieszczęściami, wcale byśmy się nie radowali z dotarcia do nieba. A owe nieszczęścia są właśnie dowodem istnienia Boga, dowodem jego umiłowania rodzaju ludzkiego. Nie możemy Go winić za to, co ludzie robią sobie nawzajem. Wszystko to nasza wina i musimy ją okupić pokutą w czyśćcu.
Zaufanie do siebie, wiara we własne możliwości są niezwykle ważnym czynnikiem, są podstawą własnego rozwoju, a w konsekwencji również warunkiem udanych kontaktów międzyludzkich. Podobnie jak poczucie równości, które powinniśmy w sobie rozwinąć, by nasze podejście do ludzi było bezpośrednie, bez wywyższania siebie ponad innych ani poczucia niższości w stosunku do nich, z gruntu pozytywne i pozbawione uprzedzeń. Powodem negatywnego nastawienia do innych jest bowiem zwykle to, że czujemy się od nich gorsi bądź lepsi. Dzięki empatii, czyli poczuciu bliskości z innymi ludźmi, możemy lepiej zrozumieć innych. Bardzo ważne jest również właściwe podejście do śmierci. Powinniśmy zdawać sobie sprawę, że jest ona nieunikniona i że czeka nas wszystkich. Od narodzin z każdą chwilą zbliżamy się do śmierci i nie wiemy, kiedy ona nadejdzie. Kiedy zdamy sobie sprawę, że nasze życie jest krótkie, będzie ono dla nas bardziej cenne i zrobimy wszystko, by jak najlepiej je wykorzystać. Świadomość, że nasze życie jest ulotne i może skończyć się w każdej chwili, może nas wyleczyć ze strachu o nie. Według buddyjskich tekstów życie ludzkie jest niezwykłe i przedstawia ogromną wartość. W odróżnieniu od zwierząt mamy zdolność świadomego rozwijania pozytywnych właściwości. Tu również zgadzam się z Dalaj Lamą, że powinniśmy docenić ową daną nam wartość i zrobić wszystko, co w naszej mocy, by tego nie zmarnować. Według mojej teorii podstawowym obowiązkiem człowieka, jako jednostki należącej do społeczeństwa, jest wykorzystać możliwości, jakimi obdarzyła go natura, i zbudować na nich swoją pożyteczną dla społeczeństwa egzystencję. Jesteśmy do tego zobowiązani, bo jako cząstka tego społeczeństwa, w którym żyjemy, wiele od niego otrzymujemy. Być pożytecznym dla społeczeństwa to znaczy wnosić pewien wkład w rozwój swego środowiska lub całego społeczeństwa. Życie jednostki jest bardzo krótkie, ale właśnie dzięki temu, że w jakiś sposób przyczynia się ona do rozwoju całego gatunku, ma to życie głęboki sens i znaczenie dla całej ludzkości. Uważam, że w pewnym sensie jesteśmy zobowiązani, by nie zmarnować tego, co sami otrzymaliśmy od rodziny i otoczenia na etapie naszego rozwoju. Z pełnym przekonaniem uważam, że moje życie będzie bardziej wartościowe i satysfakcjonujące, jeśli będę miała poczucie, że pozostawiło ono jakiś ślad na Ziemi. Jest to dla mnie cel nadrzędny. Ale moje życie wytyczają jeszcze cele pośrednie. Niestety według mojej obserwacji wiele osób wcale nie stawia sobie celu w życiu. Daje się to zaobserwować w ich nieskoordynowanym działaniu, pozbawionym określonego kierunku i motoru. Ludzie ci, zamiast dążyć do osiągnięcia swojego celu, muszą szukać wytłumaczenia i usprawiedliwienia dla swojej egzystencji, co niekiedy kosztuje ich również ogromnie dużo energii. Odróżnia ich od innych ludzi to, że nigdy nie odczuwają zadowolenia. Nie mogą powiedzieć, że coś osiągnęli, ponieważ oni do niczego nie dążyli. Obce jest im również uczucie przypływu energii, jakie towarzyszy osiąganiu sukcesów. Ich ogólny poziom energii jest z reguły bardzo niski, co łatwo daje się odczuć otoczeniu. Ja polecam raczej poszukiwanie swoich celów w życiu niż poszukiwanie usprawiedliwienia dla swojej egzystencji na Ziemi, po pierwsze dlatego, że jest dużo bardziej twórcze i ak-tywne, a po drugie – dużo bardziej skuteczne, motywujące i przynoszące ogromną satysfakcję.
Janczar od młodych lat miał bliski kontakt z prasą, sam dużo pisał, jeszcze przed wojną zamieszczał w „IKC” mrożące krew w żyłach opisy swoich wspinaczek Potem z każdej wyprawy książka, wywiady dla radia, a ostatnio nawet zainteresowała się nim telewizja. Tymczasem ja unikałem rozgłosu, a nawet często zrażałem sobie dziennikarzy, odmawiając udzielania jakichkolwiek informacji o sobie. Pisałem, ale nigdy nawet nie próbowałem drukować, bo zawsze powiedzieliby: Małecki i na tym polu rywalizuje z Janczarem. My jesteśmy ulepieni z innej gliny, a może mi się tylko tak wydawało, może go nie znałem, może trzeba było zbliżyć się do niego. Choć podejrzewam, że zupełnie inne motywy pchnęły nas do alpinizmu. On reprezentuje – to znaczy reprezentował – raczej szkołę francuską, traktującą relacje człowiek-góry lekko i naturalnie bez całej pseudogłębii, bez dusznej atmosfery górskiego mistycyzmu rodem z Niemiec. Najlepiej pan uchwyci różnicę tych dwóch poglądów analizując reakcję na śmierć w górach. Pierwsi powiedzą: zginął, bo popełnił błąd, albo zginął, bo w górach zawsze giną ludzie i nie ma gór całkowicie bezpiecznych, drudzy zaś dorobią do tego ideologię o krwawej zemście skalnych i lodowych olbrzymów, hekatombie, przeznaczeniu itp. U nas ten ostatni punkt widzenia ma swych licznych zwolenników. Na czym polega sprawa? Wydaje mi się, że chodzi tu o rolę, jaką się przypisuje alpinizmowi. Jeśli traktujemy łażenie po lodowcach jako coś ekstra, coś co nas wyróżnia z ludzkiego mrowiska, pociąga to oczywiście za sobą dorabianie teorii mającej uwznioślić nasze hobby, podnieść w oczach otoczenia, a może i własnych. W mieście jesteś niczym, w górach stajesz się inny, lepszy, a przynajmniej możesz to sobie wmówić. Ile jest pozerstwa w górskim światku, ile urojonego bohaterstwa, dużo by mówić. Reprezentuję pogląd zbliżony do Janczara, interesują mnie tylko dodatkowe powody zmuszające, bo tak to należy nazywać, do chodzenia po górach Co w życiu ludzi chorych na góry znaczą one same? Jak można się wyleczyć z tego nałogu? Oto pytania banalne, ale mnie pasjonujące. Oczywiście uważam się za człowieka wyzwolonego, jestem już w wieku, w którym kończą się sportowe ambicje, więc mam już szansę spokojnie przeżyć jeszcze kilkanaście czy kilka lat, jakie mi pozostały. Choć nie ma tu reguły, giną młodzi, w wieku średnim, ale zdarza się potknąć i seniorom. mogę i ja wreszcie nie krócic z kolejnej wspinaczki, nie wykluczam tego, nikt nie może wykluczyć, dopóki się wspina. Jeśli tak się stanie, nie będzie – mam nadzieję – żadnej sensacji, śmierć w górach jest w końcu zupełnie normalnym zakończeniem tak zwanej alpinistycznej kariery. nikt nie szuka śmierci w górach, taternicy nie mają samobójczych ciągot, a że są wypadki , gdzie ich nie ma Należy je traktować jako rzecz normalną, dać spokój tym, którzy zostali w górach, nie zastanawiać się: winien czy nie, dlaczego zginął, czy popełnił błąd. co to da? Analizujemy śmiertelne wypadki dlatego, by inni nie popełniali tych samych błędów – tak mówią ci, którzy w cieple, w fotelu, popijając herbatę czy kawę próbują odtworzyć, co działo się „tam”. Nie odtworzą, niczego się nie dowiedzą! s. 9-10
J. Lipiec, Dialektyka współzawodnictwa i doskonalenia, [w:] Kalokagatia, Kraków 11988, s. 21-26 Dialektyka współzawodnictwa i doskonalenie jest oczywiście bardziej przewrotna, niż mogłaby na to wskazywać postulatywna teoria zasadzająca się na nawoływaniu, by ludzie nie starali się być lepszymi od innych, tylko bardziej dobrymi, co jest najzupełniej wystarczające. Czysty perfekcjonizm bywa w skali masowej utopijny i zazwyczaj rodzi się jako produkt uboczny – choć najcenniejszy – działań rywalizacyjnych, wedle zasady, że ruch w obrębie zbioru aktów rywalizacji przechodzi w nową jakość: w poszukiwanie rozwiązań wyższych, doskonalszych. Rywalizacja podnieca człowieka skuteczniej do wysiłku niż wartość zwana doskonałością, ludzi dopinguje bowiem przede wszystkim to, co się rozgrywa w wymiarze aktualnym, a nie abstrakcyjnym, historycznym, przeszło-przyszłym. Nie wszystkich ludzi zapewne – lecz większość, nie zawsze – lecz zazwyczaj; aczkolwiek coraz wyraźniejsze są symptomy stopniowego przechodzenia od rywalizacji od perfekcjonizmu, prawdopodobnie dlatego, iż jest to nieodłączna cecha postępu cywilizacyjnego, rozwoju kultury, kształtowania się nowych, wartościowych sposobów porównywania osiągnięć ludzkich. Zwróćmy uwagę, że nastawienie rywalizacyjne wymaga znalezienia specjalnej formy przeprowadzenia próby typu kto lepszy. Rywalizacja wymaga w zasadzie spotkanie bezpośredniego i zainscenizowania w tym samym wycinku przestrzeni i czasu walki między rywalami, którzy konkurują z sobą o zwycięstwo. W rywalizacji chodzi bowiem o to, by pokonać przeciwnika w bezpośrednim z nim strachu, w jego obecności, by uczynić go równocześnie przegranym, gdy samemu osiąga się zwycięstwo, by dać mu przeżyć gorycz porażki, wzmacniającą rozkosz pierwszeństwa. Zwycięstwo w rywalizacji nie ma bowiem na celu ustalania poziomu własnej doskonałości, lecz wykazanie przewagi nad rywalami. Jest więc stosunkiem między ich aktualną wydolnością psychofizyczną, tyleż zdolnością do osiągnięcia wystarczającego pułapu swej energii, ile umiejętnością taktycznego osłabienia energii rywala. Cnoty rycerskiego etosu, czy jak się dziś mówi fair play, sa zaletą zarówno rzadką jak i w istocie marginalną dla samej natury rywalizacji, ponieważ spotkanie twarzą w twarz, człowieka z człowiekiem wtedy, gdy ubiegają się o zwycięstwo, tworzy tak czy inaczej określone napięci ich woli, która słabnie u jednego wraz z emanującą energią woli drugiego człowieka. Dzieje się tak nie tylko w ringu, na boisku piłkarskim czy bieżni, ale chyba w ogóle na wszystkich pozasportowych płaszczyznach życia rywalizujących ze sobą ludzi. Osiągnięcie przewagi i zwycięstwa w sporcie ma jednak znane spektakularne wymiary. Obserwujemy często widowiska, w których chodzi o to, by najmniejszym nakładem sił i najprostszymi środkami osiągnąć choćby minimalne zwycięstwo nad przeciwnikiem, wcale nie marząc o tym, by zaprezentować maksimum swych umiejętności i możliwości. Jakże często w typowej walce o punkty zawodnicy i drużyny sportowe oszczędzają się wyraźnie, jakby pragnąc zadokumentować, że zupełnie nie chodzi im o własną doskonałość, lecz tylko o to, by być nieco lepszym od bardzo słabego przeciwnika. W pewnych etapach rywalizacji jest to zabieg racjonalny (gdy idzie na przykład o oszczędzanie sił do decydującej rozgrywki), a nawet moralnie uzasadniony (gdy z okazaniem wysokiej klasy przez jednego z przeciwników wiąże się zagrożenie zdrowia lub życia drugiego, np. w boksie). W istocie rywalizacji tkwi jednak wielokrotnie sprawdzona dyrektywa głosząca niekonieczność bycia bardzo dobrym, świetnym, znakomitym, lecz wyłącznie lepszym od innych, bez względu na obiektywny układ odniesienia, bez względu na to, co wart jest wynik, przy pomocy którego pokonany został tu i teraz nasz aktualny przeciwnik. Z rywalicjonizmem wiąże się więc często zasada minimalizmu w sferze wartości, co niekiedy powoduje, że dowolnie wybrany układ odniesienia (na przykład: porównanie do słabych miejscowych rywali) daje wrażenie, że sportowiec jest dobry, a tymczasem jest on słaby – co okazuje się jawnie smutną prawdą, gdy dać mu za przeciwnika sportowca obiektywnie wysokiej klasy. Perfekcjonizm, który jest rywalizacja abstrakcyjną, często nazywamy współzawodnictwem na papierze, ma obiektywne mierniki, wiąże się natomiast z tymi formami stosunków między ludźmi, które są pochodną pewnych wyższych rozwojowo cech kultury. Aby wygrać współzawodnictwo w walce, potrzebni są ludzie z sobą rywalizujący i sama walka między nimi. Silniejszy powala słabszego, szybszy wyprzedza wolniejszego, zręczniejszy wywodzi w pole niezbornego – nie wiemy jednak, jaką wartość reprezentuje siła, szybkość i zręczność każdego z nich, nie umiemy jej przełożyć na język kultury danego etapu cywilizacyjnego, nie umiemy tych jakości poddać obiektywnej ilościowo-kryterialnej ocenie i wpisać tym samym w nowoczesny obieg wartości. Poza tym w akcie konfrontacji rywalizacyjnej siła, prędkość i zręczność wymuszają dla siebie zaistnienie żywego, konkretnego człowieka, który ma stać się obiektem ich działania, odbioru reaktywnego akcji siły, prędkości i zręczności zwycięskiej. Perfekcjonizm natomiast chroni niejako człowieka przed deklasującym go wpływem sportowego działania, ponieważ wywyższając jednego osobnika lub jeden zespół ludzi – nie poniża porażką żadnego innego. Oznacza tyle, co wzniesienie się na najwyższy z dotąd osiąganych poziomów danej doskonałości wyrażonej miarą długości, ciężaru czy trwania czasowego. Nie przegrywa zaś nikt, bo nie ma tu w ogóle walki człowieka z człowiekiem, lecz tylko zmaganie się człowieka z pewną wartością liczbową, która oznacza wtedy walkę człowieka z samym sobą. Doszliśmy tym samym do punktu, w którym trzeba nareszcie wyjaśnić, z jakich to przyczyn nasz główny wywód zatrzymał się w miejscu drobiazgowego – choć przecież w gruncie rzeczy tylko szkicowego – roztrząsania różnic między sportową rywalizacją i sportowym dążeniem do doskonałości. Otóż dlatego, że jak można sugerować, obie tendencje są odzwierciedleniem dwóch różnych typów zjawisk o szerszym, ogólnoludzkim charakterze dla których sport jest formą nie tyle swoistą co reprezentatywną, czyli objawiającą pewne powszechniejsze prawidłowości historyczno-gatunkowe. Przy czym sport, ujawniając ukryte niekiedy mechanizmy ogólniejsze, ma szanse – jako swoiste z kolei zjawisko – wpłynąć na sposób przebiegu tych ogólniejszych procesów. Aby rzecz nazwać po imieniu, posłużmy się przykładem najdobitniejszym. Jeśli pewien człowiek pragnie zmierzyć się z drugim człowiekiem i okazać swoją przewagę wobec niego, np. siły lub inteligencji, ma szansę wykorzystać jedną z dwóch skrajnych możliwości: albo skierować swą siłę lub inteligencję na swojego przeciwnika tak, aby ją osłabić, unicestwić, zniszczyć i w ten bezdyskusyjny sposób zostać zwycięzcą nad powalonym rywalem, albo też przyjąć jakieś obiektywne kryterium zmierzenia swej siły lub inteligencji z siłą lub inteligencją przeciwnika. Można więc okazać swą biegłość w fechtunku zaliczając punkty sygnalizowane przez urządzenia elektroniczne lub też poprzez śmiertelne ranienie przeciwnika. Można siłę swych ramion wypróbować w dźwiganiu wyskalowanej sztangi lub w miażdżeniu kości drugiego człowieka. Można udowodnić pewność ręki i niezawodność oka w strzelaniu do tarczy, można również przeprowadzić niepodważalny dowód swej sprawności strzelając wprost do swego konkurenta. A przechodząc na płaszczyznę wielkich współzawodniczących zespołów ludzkich – istnieje możliwość wykazania swej potęgi, przemyślności, przewagi i wyższości nad inną wielką drużyną społeczną przy pomocy pobicia, zniszczenia przeciwnika, podporządkowania go sobie, a nawet zeksterminowania. Istnieje też ewentualność wykazania swej wartości w konfrontacji pośredniej – wedle mierników kulturowych, wedle tego, kto osiągnie większe obiektywne sukcesy, które okażą swą wyższość dającą sie zmierzyć w konsekwencjach wartości cywilizacyjnych. W sporcie przemieszane są więc źródła i rozmaite formy stosunków między ludźmi. W każdej z tych tendencji sport ujawnia zdolność do narzucania konfrontacjom między osobnikami i grupami społecznymi pewnych własnych, wysublimowanych metod odkrycia, kto jest ile wart i co potrafi. Oznacza to, że sport spełnia jednocześnie funkcje reprezentatywne wobec procesów ogólniejszych i funkcje substytutywne wobec nich, zastępując, niekiedy z powodzeniem, inne formy konfrontacji walką sportową na stadionach. Bywa tez jednak i tak, iż samodzielność sportu i unieważnienie się od innych zjawisk społecznych, posunięte za daleko, narzucają mu funkcje kreatywne, do których sport z reguły nie dorasta, tak że zdarzenia sportowe wyzwalają reakcje emocjonalne i działania na miarę sławnej irracjonalnej wojny Hondurasa z Salwadorem, której zadrzewiem był mecz reprezentacji piłkarskich tych krajów, lub nie tak wcale rzadkich i dzikich i zbrodniczych wybryków tłumów lokalnych, roznamiętnionych przebiegiem wydarzeń sportowych. Nieraz oczekuje się też od sportu kreowania wartości pozytywnych, której to roli nie może spełnić w takim sensie, jakiego się odeń naiwnie oczekuje.
Przedmowa Kończący się w. XX charakteryzowało przekonanie o globalnym kryzysie ekologicznym, którego skutki ocenia się jako mogące zagrozić dalszemu trwaniu cywilizacji, naszego gatunku i życiu na ziemi w ogóle. Punktami zwrotnymi w widzeniu odmiennych niż dotychczas perspektyw rozwojowych były w przeszłości: * trwający przeszło 100 lat ruch nowoczesnej ochrony przyrody (konserwatorskiej) i wyrosły zeń ruch ochrony środowiska (sozologia), dążące nie tylko do ochrony zachowawczej przyrody, ale i do rozsądnego gospodarowania istniejącymi zasobami przyrody (1948 r. - konferencja w Brunnen - Szwajcaria); * raport Sekretarza Generalnego ONZ U. Thanta (1969 r.) "Człowiek i jego środowisko" - postulat zharmonizowania trendów rozwojowych biosfery i technosfery; * światowy kryzys paliwowy (1974 r.) i wybuch elektrowni jądrowej w Czarnobylu (1986 r.), które zwróciły uwagę społeczeństw na problemy granic wzrostu gospodarczego i ogólnie - na problem tzw. "ekologicznego stylu życia"; * Światowa Konferencja ONZ "Środowisko i Rozwój" w Rio de Janeiro (1992 r.) - ochrona różnorodności biologicznej i zasada zrównoważonego rozwoju (ekorozwoju). Ekorozwój, to uznawanie nadrzędności celów ekologicznych nad celami polityczno-gospodarczymi, to rezultat wyciągnięcia wniosków z ograniczonej adaptacyjności ekosystemów do warunków szybko zmieniającej się techno- i socjosfery. To postulat (znów!) zharmonizowania rozwoju gospodarczego z zasadami racjonalnej gospodarki w przyrodzie. Wreszcie - przyjęcie (przynajmniej teoretyczne) zasady nierepresyjności rozwoju społeczno-gospodarczego wobec biosfery. W ostatnich latach pojawiają się jak grzyby po deszczu rozliczne poradniki "sztuki przetrwania", poradniki medycyny niekonwencjonalnej czy naturalnej, poradniki "ekologicznego sposobu życia" (urządzenia mieszkania, ogrzewania, oczyszczania ścieków, urządzenie ekologicznego ogródka, dodam: "ekologicznych" butów i trumien a nawet - "ekologicznej defekacji" w warunkach naturalnych). Wszystkie te książki, broszury i czasopisma przygotowują jednostkę (względnie rodzinę lub inną wyodrębnioną małą grupę społeczną) do przejścia przez "szok przyszłości". Mówią one o możliwości alternatywnego rozwiązywania problemów życiowych w społeczeństwie stechnicyzowanym i zurbanizowanym. Przygotowują jednostkę do wejścia w "nowy wiek" ludzkości; mieszczą się też najczęściej w pojęciu Nowej Ery (New Age). Z drugiej strony społeczeństwo (uznawane za już poprzemysłowe) bombardowane jest informacjami o wydźwięku katastroficznym, głoszącymi kryzys całej biosfery. Niepostrzeżenie przeszło 100 lat trwający ruch nowoczesnej ochrony przyrody przekształcił się w ruch po części futurologiczno-katastroficzny, po części ostrzegawczo-planistyczny. Najdobitniej wyraża się to w postulacie ekorozwoju gospodarczego. Filozofia ekorozwoju jest hasłowym narzędziem teoretycznym na poziomie organizacji państwowych i ich stowarzyszeń, kontynentów, w ostateczności dużych grup społecznych. Najczęściej wpływ tej filozofii na politykę gospodarczą jest nieadekwatny do szumu informacyjnego jaki wokół siebie wytwarza. Niemniej, jest ona niekwestionowanym elementem krajobrazu intelektualno-społecznego przełomu tysiącleci. W dzisiejszym piśmiennictwie ekologicznym, tak chętnie odwołującym się do pojęcia "strategia ekorozwoju", jest - zdaje się - więcej "teorii" niż "praktyki". Różne "strategie ekorozwoju", nie są niczym innym, jak wykazem problemów do rozwiązania, którym towarzyszą z reguły ogólnikowe wskazania dróg prowadzących rzekomo do poprawy sytuacji. Są zaledwie koncertem życzeń zbożnych celów. Takie opracowania istniały i dawniej, tyle że wówczas używało się innych modnych słów. Tak jak określa to socjologia, istnieje do dzisiaj rozziew między poziomem świadomości jednostki ludzkiej i poziomem percepcji makrostruktur społecznych - przepaść częściowo wypełniona stanami pośrednimi, formułowanymi w obrębie poszczególnych grup zawodowych czy intelektualnych. Również współczesnej teorii ekorozwoju brakuje owych "ogniw pośrednich", moderatorów najczęściej radykalnie definiowanych sposobów rozwiązania przyszłych losów ludzkości. Przyszłość biosfery nie rozstrzygnie się w rezerwatach przyrody i parkach narodowych. Nie rozstrzygnie się też w ogniu efektownych "operacji ekostrategicznych" rozgrywanych na olbrzymich obszarach Globu. Przyszłość biosfery rozstrzygnie się na poziomie niższych struktur społecznych, terytorialnych, funkcjonalnych. Do podstawowych struktur szczebla pośredniego zaliczyć należy w naszych warunkach gminę. Od powodzenia przyjętej "polityki ekologicznej" w każdej gminie zależeć będą losy fauny i flory na przeważającym obszarze państwa. Niniejsza książka próbuje ocenić możliwości ekorozwoju na poziomie współczesnej gminy wiejskiej, jako podstawowej samorządowej jednostki terytorialnej. Jednostki, gdzie ledwie docierają echa oficjalnej "strategii ekorozwoju" i gdzie praktycznie cała ludność swą zapobiegliwą krzątaniną dowodzi, że bliższe są jej cele partykularne niż ekorozwój, pojęcie noosfery itp. konstrukcje filozoficzne. Przewrotnie też nie używam pojęcia "strategia". W odniesieniu do gminy pojęcie to brzmi szczególnie groteskowo. Gmina to typowy teren działań taktycznych, bez których żadna strategia się nie powiedzie. Jeśli zatem "strategia" oznacza "praktykę przygotowania i prowadzenia wielkich operacji i kampanii wojennych", to "taktyka" oznacza "teorię i praktykę rozmieszczenia oddziałów wojskowych, rodzajów broni, okrętów itd., manewrowanie nimi w ich wzajemnym odniesieniu do siebie i do nieprzyjaciela oraz używanie ich w walce". Jest to dalej "metoda postępowania, umiejętność używania rozporządzalnych sił dla osiągnięcia zamierzonych celów" (nb. brzmi to pragmatyzmem ale daleki jestem od odżegnywania się od tego zdeprecjonowanego określenia!). Przez swoistą przewrotność książka ta chce być właśnie poradnikiem "taktyki ekorozwoju" gminy. Uważam dalej, że sytuacja dzisiejsza da się porównać do stanu, w którym sztab dowodzący strategicznym ugrupowaniem wojsk odkrywa w przeddzień bitwy, że w kompaniach i bateriach nie widzieli na oczy "Regulaminu walki kompanii piechoty w natarciu", czy "Instrukcji strzelania artylerii naziemnej"! Pozostając nadal przy wojskowych terminach: strategia ekorozwoju Polski to szczebel operacyjny, taktyka ekorozwoju gminy to szczebel taktyczny (np. kompanii czy batalionu wojska). Oczywiście na skuteczność taktyczną np. baterii artylerii składa się znajomość nie tylko jednej, wspomnianej wyżej "Instrukcji" (ISAN). Oprócz znajomości odpowiednich regulaminów obowiązuje też rozeznanie w całości wiedzy o możliwościach zastosowania w bitwie artylerii. Każda gmina jest inna i każda w procesie ekologizacji musi posługiwać się specyficzną taktyką. Różna jest przecież taktyka kompanii spadochroniarzy, saperów czy baterii artylerii. Czasem będzie to taktyka "wojny elektronicznej", a być może czasem będzie trzeba posługiwać się (przez analogię) regulaminem z czasów Fryderyka Wielkiego. Zapewne czas dobrych "regulaminów" taktyki ekorozwoju gminy dopiero przed nami. Jak niewdzięczne i mało efektowne jest to zadanie - próbuję przedstawić w książce. Być może dlatego tak wiele mamy kandydatów na "generałów ekorozwoju", którzy nie posadzili jednego drzewa, ale za to z upodobaniem toczą papierowe kampanie ekologiczne. Niemiecki ekolog H. Remert tak kończy swoją "Ekologię": "Istnieją prawa chroniące nas przed znachorami i szarlatanami medycyny. Nic nas jednak nie broni przed szarlatanami ekologii, zaś ich liczba i wpływy rosną w tempie alarmującym. Ekologia jest nauką biologiczną. Bez solidnych biologicznych podstaw zalecenia ekologiczne i propozycje ochrony środowiska dla miast i gmin mogą być tylko szarlatanerią - szarlatanerią niebezpieczną, gdyż perspektywa szybkich i prostych rozwiązań jest bardzo kusząca." W swoim eseju nawiązuję do tego, zdając sobie w pełni sprawę, że niewiele moich pomysłów i interpretacji oscyluje na krawędzi szarlataństwa. Jeśli coś mnie chroni przed tego rodzaju postawą, to przekonanie, iż w ekologii gmin nie ma rozwiązań "szybkich i prostych". Oleg Budzyński
Patrioci przy rajzbrecie Z Bogdanem Wyporkiem, architekt, urbanista, współautor wielu planów Warszawy rozmawia Krzysztof Pilawski Jak zapamiętał pan odbudowę? – Po wojnie w Warszawie były dwie instytucje, które wszyscy znali: Stołeczne Przedsiębiorstwo Budowlane i Biuro Odbudowy Stolicy. Ciężarówki wywożące gruz miały napis SPB. Nazwę BOS utrwalały tysiące tablic ostrzegawczych: „Biuro Odbudowy Stolicy, obiekt zabytkowy, naruszenie istniejącego stanu będzie karane”. Mnie, młodego chłopaka, te tablice nieraz śmieszyły. Nie rozumiałem, jaką wartość może mieć kupa gruzu, jakieś szczątki. Ale w ruinach leżały fragmenty gzymsów, kolumn, które ułatwiały odbudowę zabytku. Wkrótce przestałem się śmiać, kilofem i łopatą usuwałem gruz, chodziłem na budowę Trasy W-Z, by popatrzeć, jak miasto wraca do życia. A to przecież nie było wcale przesądzone. W pierwszych miesiącach po wyzwoleniu zastanawiano się, czy w ogóle odbudowywać Warszawę. Skala zniszczeń materialnych i strat ludzkich przytłaczała, brakowało pieniędzy, materiałów, narzędzi, urządzeń, maszyn, fachowców. Dwustumetrowy tunel Trasy W-Z kopano metodą odkrywkową… – Bo nie było czym go wydrążyć. To niesłychanie śmiała inwestycja, w której pogodzono interesy modernistów i zabytkowiczów. Poświęcono kilka zabytkowych kamienic, ale efekt zachwycił wszystkich. Przed wojną połowa ruchu z Pragi szła przez most Kierbedzia (na jego filarach oparto potem most Śląsko-Dąbrowski – przyp. red.) i wiadukt Pancera (łączył most Kierbedzia z placem Zamkowym – przyp. red.), a dalej bezpośrednio na Krakowskie Przedmieście lub Podwale. Budowa tunelu udrożniła komunikację z Pragi do innych dzielnic: na Wolę oraz – dzięki przedłużeniu Marszałkowskiej – do Śródmieścia i na Żoliborz. W wyniku likwidacji wiaduktu Pancera pojawiło się jedno z najpiękniejszych miejsc widokowych w Warszawie: panorama Wisły, pałac Pod Blachą, którego wcześniej nie było widać, wyeksponowana bryła Zamku Królewskiego i wysoko posadowionego kościoła św. Anny. Pamiętam, że przed wojną to miejsce wyglądało dużo gorzej. „Królu Zygmuncie, powiedz nam, czyś / Widział Warszawę tak piękną jak dziś?”… – Nie odbieram słów piosenki jak ironii. Odbudowa Starego Miasta była majstersztykiem. Wielka w tym zasługa profesorów Jana Zachwatowicza i Piotra Biegańskiego. Stare Miasto zrekonstruowano w kształcie nie przedwojennym, lecz historycznym. Np. katedra św. Jana miała fasadę w stylu gotyku angielskiego, nadaną w XIX w. Przywrócono jej znacznie wcześniejszą formę, pasującą do otoczenia. Odsłonięto i odbudowano duże fragmenty murów obronnych otaczających Starówkę, rozebrano resztki przyklejonych do nich kamienic. Na ich miejscu urządzono pas zieleni, którego przed wojną nie było. Podobnie jak nie było Barbakanu łączącego Stare i Nowe Miasto. Ten nawiązujący do dawnej budowli obiekt jest powojennym dziełem prof. Zachwatowicza. Takie działanie było sprzeczne z uchwaloną w 1931 r. Kartą ateńską: stare musiało być stare i dokładnie takie samo jak dawniej. – Decyzja o odbudowie zabytkowej części Warszawy szła absolutnie wbrew ówczesnemu modelowi europejskiej sztuki konserwatorskiej. Gdyby działać zgodnie z nim, należałoby rozebrać ruiny albo pozostawić je w nienaruszonym stanie – taki pomysł zresztą się pojawił jako propozycja swego rodzaju pomnika zbrodni dokonanych przez hitlerowców. Moim zdaniem wybrano model najlepszy z możliwych. Odtworzono wiernie najcenniejsze zabytki, opierając się na zachowanej dokumentacji, zdjęciach, a nawet obrazach Canaletta. Gdy brakowało dokumentacji, projektowano obiekty, dbając, by charakterem, bryłą, detalami architektonicznymi dopasowały się do historycznego układu. W ten sposób powstał spójny, harmonijny układ urbanistyczno-architektoniczny: Nowe Miasto, Stare Miasto, plac Zamkowy, Krakowskie Przedmieście, Nowy Świat. W Europie znajdziemy setki starówek wspanialszych niż warszawska. – Nie tylko w Europie, także w naszym kraju, np. w Krakowie i we Wrocławiu. Skoro tak, to dlaczego wysiłek skupiono na pałacowych kolumnach i gzymsach, a nie na wydobyciu ludzi z piwnic, lepianek i ze strychów? – Odbudowa zabytkowej części odbywała się bez wątpienia kosztem budownictwa mieszkaniowego. Ale po spaleniu miasta, wymordowaniu 700 tys. mieszkańców, ograbieniu i zniszczeniu gromadzonego przez pokolenia dobytku pozostałych przy życiu Warszawa musiała nawiązać kontakt z historią. Z miastem, którym była przed zniszczeniem. Jej tożsamość kryła się w najstarszej, położonej na Skarpie Warszawskiej części, która za czasów Stanisława Augusta Poniatowskiego i Królestwa Kongresowego (do powstania listopadowego) uzyskała najpiękniejszy kształt. Dlatego warszawiacy nie mieli wątpliwości, że Stare Miasto, Trakt Królewski i Łazienki muszą zostać odbudowane. Czym byłaby Warszawa bez tych zabytków? Dlaczego warto pamiętać o odbudowie Warszawy? – To był piękny patriotyczny zryw – tyle że znaczony nie krwawą walką, lecz ciężką i twórczą pracą. Odbudowa to przykład, jak wspaniałych rzeczy mogą dokonać ludzie o krańcowo różnych życiorysach – jak komunista Józef Sigalin i adiutant Bora-Komorowskiego Stanisław Jankowski – jeśli połączy ich wspólny cel. To także niezwykły przykład ciągłości historycznej – od czasów dawnych, poprzez przedwojenne plany i wizje, ich okupacyjną kontynuację, wreszcie powojenną realizację. Wielu architektów i urbanistów, którzy odbudowywali Warszawę, pracowało przed wojną u Starzyńskiego albo na Politechnice Warszawskiej. Nie doszło do gwałtownego zerwania ciągłości, charakterystycznego dla okresu przemiany ustrojowej. Nie objawili się młodzi gniewni, którzy z definicji wiedzą lepiej, negują dorobek poprzedników, wyrzucają ich pracę do kosza.
© 2007 - 2025 nakanapie.pl