No sun—no moon!
No morn—no noon—
No dawn—
No sky—no earthly view—
No distance looking blue—
No road—no street—no "t'other side the way"—
No end to any Row—
No indications where the Crescents go—
No top to any steeple—
No recognitions of familiar people—
No courtesies for showing 'em—
No knowing 'em!
No traveling at all—no locomotion,
No inkling of the way—no notion—
"No go"—by land or ocean—
No mail—no post—
No news from any foreign coast—
No park—no ring—no afternoon gentility—
No company—no nobility—
No warmth, no cheerfulness, no healthful ease,
No comfortable feel in any member—
No shade, no shine, no butterflies, no bees,
No fruits, no flowers, no leaves, no birds,
November!
(Thomas Hood, 1799-1845)
... babcia też, jak to mawiają. Więc ja też o czytaniu, co mam być gorsza.
Zadanie konkursowe, związane z powieścią Najpłodniejszego, brzmiało następująco: Napiszcie krótką historię, w której otrzymujecie wiadomość od nieznanego numeru o treści „Boję się. Chyba ktoś za mną idzie”. Co zrobicie w takiej sytuacji? Jak potoczą się wasze losy na polskim blokowisku?
📱📱📱
SMS przyszedł około piątej. "Boję się. Chyba ktoś za mną idzie" napisał ktoś z nieznanego numeru. "Przepraszam, kto pisze?" odpowiedziałam. Telefon milczał, więc nieco zaniepokojona wysłałam kolejną wiadomość: "Co się dzieje? Gdzie jesteś?". Tym razem nadeszła odpowiedź: "Nie wiem. Jest ciemno".
Ciemno? Bezradnie spojrzałam za okno. Niebo było szarawe, jak to jesiennym popołudniem, ale na pewno nie było ciemno. Może był to tylko głupi żart, jednak wciąż dręczył mnie nieokreślony niepokój. Zdecydowałam się w końcu zadzwonić pod nieznany numer, ale nikt nie odbierał. Resztę dnia spędziłam zastanawiając się, czy warto z tym iść na policję.
Następnego dnia policja zapukała do moich drzwi. Prowadzili śledztwo w sprawie napaści na młodą dziewczynę. Jej ciało znalazł nad rzeką emeryt wyprowadzający psa, który usłyszał w krzakach dzwonek telefonu. To było wtedy, gdy próbowałam dodzwonić się do nadawcy SMS-ów.
Pokazali mi zdjęcie z legitymacji studenckiej. Znałam ją z widzenia. Spotykałam ją regularnie na przystanku autobusowym, ale nigdy nie zamieniłyśmy ani słowa. Jakim cudem znała mój numer telefonu? A może wybrała go przez pomyłkę?
- Boże - jęknęłam - powinnam była zaraz zareagować, może udałoby się ją uratować!
Policjanci, którzy od początku rozmowy jakoś tak dziwnie na mnie patrzyli, teraz spojrzeli po sobie.
- Raczej nie - odparł wyższy z nich - Bo wie pani, ona nie żyje od co najmniej pięciu dni.
Objaśnienie: zadanie polegało na twórczym podejściu do znanych baśni.
👸🤴
- Nieźle to wszystko wymyśliłaś - pochwaliła Młodsza Siostra.
- Ale pończochy chyba do wyrzucenia - westchnęła Starsza, patrząc na swoją zakrwawioną stopę - Ta wątróbka strasznie brudzi.
- Miało być realistycznie, to było. Chociaż i tak nie rozumiem, jak ktokolwiek mógł uwierzyć w ten numer z ucinaniem palców czy pięty.
- Ludzie są raczej durni - orzekła Starsza. - No dobra, to jeszcze muszę zapłacić wróżce za pomoc i w domu wreszcie będzie spokój.
- Jak myślisz - spytała Młodsza z niepokojem - chyba nie będziemy musiały iść na wesele? Szlag mnie trafia na myśl, że musiałybyśmy kupić prezent temu głupiemu kocmołuchowi.
- Co ty. Przecież jesteśmy złymi siostrami, nie? - wyszczerzyła zęby Starsza - Więcej jej nie zobaczymy.
Młodsza pokiwała głową, nieprzekonana. Kopciuszek była dostateczną idiotką, żeby próbować im wielkodusznie wybaczyć i zaprosić na ślub. Gdyby jednak nie była taka głupia, nie udałoby się im jej wkręcić w romans z księciem. Wszystkie rozsądne dziewczęta z okolicy przerażała perspektywa małżeństwa z facetem, którego pozycja, przystojna twarz i bogactwo nie stanowiły żadnej rekompensaty za parszywy charakter, skrajny egoizm, zaawansowany alkoholizm i (najprawdopodobniej) pełny zestaw chorób wenerycznych zebranych w trakcie hulaszczej młodości. Kopciuszek jednak z rozsądkiem nie miała nic wspólnego i udało się to wykorzystać.
I teraz były już bezpieczne.
Budzik zadzwonił o siódmej, chociaż wieczorem jak zwykle ustawiłem ósmą.
- Dzień dobry, tu MedEA, zażyj swoje lekarstwa! – powitał mnie głos mojej nowej wirtualnej asystentki.
Zwlokłem się z wyrka i poczłapałem do kuchni, gdzie połknąłem czekające na mnie tabletki i popiłem wodą. Ekspres do kawy nie chciał się włączyć.
- MedEA, zanotuj: naprawa ekspresu – poleciłem.
- Urządzenie sprawne, uruchomienie za dwanaście minut - odparła.
No tak, kawę wolno mi pić dopiero kwadrans po pigułach. Lodówka też się wcześniej nie otworzy. W sumie nawet nie warto jej otwierać – odczytawszy zapisy łazienkowej wagi MedEA zmieniła mi dietę. Anulowała wszystkie moje zamówienia, choć i tak po chorobie zacząłem jeść zdrowiej niż poprzednio.
Czekając na kawę sprawdziłem wiadomości. „Dziękujemy za wybranie usług serwisu FitLife…” Nic nie wybierałem, cholerni naciągacze! Druga była wiadomość od Pat. „Naprawdę wolisz siłkę od spotkania ze mną?”
- Napisałeś, że nie przyjdziesz, bo musisz dbać o zdrowie i wolisz fitness - wyjaśniła lodowato, gdy do niej zadzwoniłem.
Osłupiałem. Nie wysyłałem do niej żadnej wiadomości, a już na pewno niczego tak chamskiego.
- To jakaś pomyłka, ja wcale… - zacząłem, lecz połączenie zerwało się. Na próżno naciskając „wznów”, bezsilnie patrzyłem na tworzący się na ekranie komunikat: „Wybacz, zdecydowałem, że ze względów zdrowotnych nie mogę spotykać się z tobą”. Po wysłaniu tekstu numer Pat zniknął z kontaktów.
- MedEA, co jest, do cholery?! – wrzasnąłem.
- Optymalizacja procesu rekonwalescencji wymaga eliminacji zachowań niepożądanych – odparł zimny głos Medical Electronic Assistant – Kontakt z Patrycją Nowak groził konsumpcją szkodliwych produktów spożywczych oraz aktywnością fizyczną niewskazaną w twoim stanie. Generuję listę dopuszczalnych form spędzania czasu. O dziesiątej masz trening. Do tego czasu pozostań w domu.
Ostatnim słowom towarzyszył jednoznaczny szczęk blokowanego zamka w drzwiach.
Wieża wznosi się w centrum wyspy, pośrodku rozległego jeziora zagubionego w gęstwinach nieprzebytej puszczy. Ptaki wiją gniazda w jej zwieńczeniu, wiatry ze świstem uderzają o jej mury. Fale jeziora biją o brzeg wyspy, w ostępach otaczających jezioro słychać ryk dzikich bestii.
Pory roku przesuwają się przed moimi oczyma.
Byłam księżniczką z dalekiego kraju, królewską narzeczoną, potem - jakże krótko - królewską małżonką. W końcu - nazbyt młodą i ambitną królową wdową. Zamknięto mnie tu po długiej walce o władzę. Do dziś nie wiem, czemu mnie po prostu nie zabito. Dano mi służących i zbrojnego strażnika. W okna wprawiono kraty. Przeprawy na brzeg jeziora strzegł przykuty łańcuchem smok.
Wkrótce o mnie zapomniano, a wyspa została uznana za nawiedzoną.
Jedni po drugich odeszli służący. Potem strażnik. Pewnego dnia groźny smok stał się jedynie wyciągniętym u przeprawy truchłem. W końcu nawet przerdzewiałe kraty wypadły z okien.
Tyle, że już nie miałam dokąd iść.
Wychodzę tylko po zmroku. Odwiedzam zarośnięte mogiły tych, którzy żyli tu ze mną i pomarli. Czasami idę ku zbutwiałemu pomostowi i patrzę na resztki łodzi i ogromne smocze kości, coraz głębiej wrastające w ziemię.
A potem wracam na szczyt wieży. Do mojej komnaty, gdzie złoty diadem wciąż oplata skronie spoczywającego na łożu drobnego szkieletu, okrytego strzępami ulubionej jedwabnej sukni.
Nikt mnie nie odwiedza. Nikt nie odwiedził tego miejsca od ponad stu lat.
Mówią, że na wyspie straszy.
Właściwie to nie mam potrzeby prowadzenia bloga. Miałam raz, już jakiś czas temu, blog, i to pielęgnowany dość długo, powiedzmy, że literacki (pisałam w nim parodię Harrego Pottera 😅), ale znikł był on w odmętach czasu i internetu.
Teraz jednak sprzątam moje konto na LubimySzczypać i przeglądam m.in. moje prace konkursowe. I okazuje się, ze mam tam parę drobiazgów, które chciałabym zachować. Więc może wrzucę je tutaj w formie bloga (blożka). Tych parę mikroopowiadanek, które uważam za w miarę udane. Co mi szkodzi.
Zaczynam tekstem najmniejszym, ponieważ miał mieć tylko 160 znaków.
***
Unosząc się nad wodami, miałem właśnie zadecydować "niech się stanie światło". Moja wszechwiedza podpowiadała mi, co będzie dalej. Zastanowiłem się i zamilkłem.