Przeżyłam program rządowy Książki Naszych Marzeń (łącznie z dwoma projektami filmowymi), przeżyłam też pierwszą wersję NPRC. W sumie tylko jeszcze chęć jego zrealizowania trzymała mnie w szkole. Oba uważam za wielce pomocne. Dzięki nim mogłam zaszaleć jeśli chodzi o zakup książek. Ten pierwszy co prawda oficjalnie zabraniał zakupu lektur, których w wielu polskich małych i mniejszych bibliotekach szkolnych po prostu brakowało, ale i tak wielu bibliotekarzy obeszło ten zapis. I wcale tego nie krytykuję, bo wiem jak słabo (lub zupełnie) bywają dofinansowane takie placówki.
NPRC zrealizowałam niemal co do grosza- zostało mi na koncie 18 gr (dofinansowanie zależne było od ilości uczniów w szkole) kupując ponad 900 książek.
Zakupy głównie oparte były o konsultacje z dziećmi i rodzicami, choć gdybym miała liczyć tylko na nich, to na półkach stałoby 300 sztuk Pottera i 200 Dzieci z Bullerbyn. Potrzebnych tytułów szukałam też na listach książek nagradzanych przez IBBY i w innych ważnych polskich konkursach. Przeczytałam setki recenzji na blogach i portalach czytelniczych. Dostałam też listy ewentualnych tytułów od nauczycieli.
Listę książek, które „musimy i pragniemy mieć”, tworzyłam dobrych kilka lat (zaczęłam w 2013 gdy trafiłam na LC), bo liczyłam na to, że kiedyś będzie okazja je zdobyć (program zamknęłam w grudniu 2018).
Poświęciłam dwa miesiące wakacji na przeglądanie ofert księgarni, zamawianie, magazynowanie, opisywanie i wpisywanie książek do inwentarza. Kolejne miesiące to oprawianie tych książek i wprowadzanie do komputera. Potem doszły jeszcze realizacje wymogów programu z klasami i takie tam podobne aktywności i na koniec pisanie sprawozdań.
I nigdy nie żałowałam, że się tego podjęłam, bo widziałam jak dużo świetnych książek udało mi się pozyskać i ile radości mają z nich dzieciaki.
Czy były minusy? Oczywiście, mnóstwo. U mnie trochę mniej (prócz zarwanych wakacji i nadgodzin od września- by ze wszystkim zdążyć- do grudnia, gdy trzeba było zamknąć program) niż u innych.
Ja dostałam wolną rękę, ale wielu moim koleżankom odgórnie narzucono tytuły które mają zakupić (tytuły wybierała np. pani dyrektor, która nie miała pojęcia o literaturze dziecięcej).
Wiele urzędów sprawujących nadzór nad szkołami kazało ogłaszać przetargi na oferty od księgarń. A w takich przypadkach nie zawsze było tak, że najtańsza księgarnia oferowała to, co chciał bibliotekarz. Owszem, w niektórych można było dowolnie wybierać tytuły z ich oferty, ale też wiele z nich miało gotowe pakiety wśród których „ukryto” badziewie, które zalegało w magazynach.
Wielu bibliotekarzy robiło na dwa etaty, dodatkowo ucząc i nie miało pomocy przy programie (pisanie wniosków i realizacja).
Były też szkoły, które do niego nie przystąpiły. Dlaczego, skoro tyle można było zyskać? Bo wielu lokalnych radnych tnąc koszty utrzymania szkół polikwidowało w nich biblioteki lub ograniczyło ich pracę do 1/3 etatu. Nikt przy takim wymiarze godzin nie byłby w stanie podjąć się próby ogarnięcia rządowych wymagań.
Poza tym zawaleni i wciąż zawalani rządowymi podręcznikami bibliotekarze nie mają czasu na nic innego niż ogarnianie dotacji, zamawianie, katalogowanie, liczenie (łącznie z rozliczaniem faktur), wydawanie, odbieranie, sprawdzanie (i tak co roku) tych podręczników. Bo na kogo można to scedować jak nie na bibliotekarza, który (wg wielu) i tak nic pożytecznego nie robi.
Uważam, że ten program jest wart tego, by go realizować i wspierać i mówić o nim głośno i zachęcać wszystkich, żeby brali w nim udział, ale też jeszcze wiele musi się zmienić w sposobie prowadzenia i funkcjonowania szkolnych bibliotek. Nie tylko na poziomie samej szkoły, ale również w podejściu władz samorządowych.
Bo tak jak są nauczyciele z pasją, tak samo istnieją bibliotekarze, którzy się znają, wiedzą, czytają, organizują, zachęcają i walczą.
Tylko gdy walka jest bezowocna, gdy nie mają warunków (ja miałam doskonałe, nie mówię tu o sobie) kiedyś i oni się poddadzą. A to będzie tylko ze stratą dla ich małych czytelników.