Znacie ten mem, na którym smutna żona opowiada, że jej męża zabiła sterta nieprzeczytanych książek, które gromadziła na stoliku nocnym obok łóżka? Tak, mnie też on nie śmieszy. Za to skłania do czytania i regularnego przeglądania swojego księgozbioru. W ostatnich dniach stwierdziłam, że mam za dużo powieści, do których nie wrócę. Postanowiłam je wystawić na FB i posprzedawać. Trudna selekcja, artystyczna (nie autystyczna, wypraszam sobie!) sesja zdjęciowa, stworzenie marketingowej zachęty w opisie (no dobrze, ten etap nie wyszedł) i zaraz potem oferta poleciała w świat. A potem… cóż, potem to dopiero zaczęło się dziać.
Czytanie rozwija!
Przyjęło się, że niezależnie od tego co się czyta, czy są to liczne oblicza szarego człowieka, czy wyznania gwiazd jednej reklamy, czytelnicy to raczej ludzie inteligentni. Niestety… nie ja. Bo gdy zaczęli do mnie wypisywać miłośnicy literatury sobie tylko znanymi skrótami, szyframi, czy ogólnie kodem dla wtajemniczonych, to miałam poważny problem z ich zrozumieniem! Losowo pomijane literki, brak interpunkcji, czasowników, polskich znaków, czy dziwne słówka! A w tym wszystkim ja, cała… w znakach zapytania. Bo jak tu się dowiedzieć, co klient ma na myśli i nie zdradzić się ze swoją ignorancją dla nowomowy czytającej elity?
Czytelnik to taki trochę filozof
Zdawałoby się, że transakcja nabywania książek nie ma filozoficznego, czy egzystencjalnego wymiaru. Oczywiście tak sądziłam tylko ja, zwykły zjadacz chleba i mól czytadeł codziennych. Gdy moja „dopracowana do ostatniego cala oferta” z jakimiś 30 książkami pojawiła się na stronie, otrzymałam zapytanie „Czy ten przedmiot jest nadal dostępny?”? I już mój wewnętrzny Janusz się cieszy, że wszystkie, że tak od razu! Nie ma problemu kliencie złoty! Ale pro forma pytam „O którą książkę chodzi”? I dostaję filozoficzną odpowiedź „nie wiem”, a że w szkole uczyli mnie, że „wiem, że nic nie wiem” jest wyrazem mądrości to już czuję respekt. Na prośbę o zdjęcia książek (nie będę przecież mędrca zasmucać wzmianką, że wszystko jest w ofercie, do której linkuje nawet nasz czat) podsyłam wszystkie fotografie. I w zamian otrzymuję… nie listę tytułów, ale zdjęcia zamienione w dzieła sztuki, czyli z pozaznaczanymi książkami. Uff… udało się nawiązać kontakt.
Kim jesteśmy? Dokąd zmierzamy? I za ile?
Po serii pytań o wymiarze niezgłębionym pojawiają się bardzo konkretne wątpliwości. Ale zanim do nich przejdziemy, spójrzmy na treść mojego „dzieła”. Yhymm... brzmiało ono mniej więcej tak „Mam na sprzedaż raz czytane książki w stanie idealnym. Cena to XX zł za sztukę. Odbiór przy ul. XXXX”. Teraz przejdźmy do najpopularniejszych (no dobra, jedynych, moja oferta wcale nie była taka popularna) pytań: Ile kosztuje książka? Gdzie można ją odebrać? A nie, to za daleko.
I tu nasuwa się wątpliwość, czyżby czytelnicy… nie lubili czytać? Chociaż nie, pewnie nie przepadają za gniotami takimi jak treść mojej oferty, więc taktownie spuścili na nią zasłonę milczenia.
Czytelnik docenia tylko papier
Kolejnym moim zaskoczeniem był fakt, jak bardzo mole książkowe unikają wszystkiego… co nie jest książką. Niby słyszałam, że dla nich liczy się tylko papier, ale… żeby aż tak! W odpowiedzi na moje ogłoszenia dostałam sporo próśb o… przepisanie opisów z tyłów okładek (raz nawet do wszystkich książek). Wtedy, nie rozumiejąc wrażliwości zagadnienia, odsyłałam do… portali internetowych. Przesłałam przykładowe linki z opisami i… jak się domyślacie, popełniłam faux pas, kontakt się urwał, z mojej winy oczywiście.
Idę albo nie idę!
Przejdźmy dalej, udało się, nawiązaliśmy kontakt, dogadaliśmy co do warunków, teraz czekam na klienta! Czytelnicy zmierzający po odbiór książki są niechybnie przeklęci przez jakieś bóstwo! Bo praktycznie żaden odbiór nie odbywa się w pierwszej dacie. I mogę potwierdzać termin nawet tuż przed, klątwy w ten sposób nie złamię. Zazwyczaj jest ona na tyle słaba, że po odprawieniu kilku rytuałów, kupujący potrafi przechytrzyć los i podejść w ciągu kilku najbliższych dni. Ale bywają sytuacje dramatyczne! Bóstwo nie dość, że nie pozwala wejść w posiadanie nowej książki, to jeszcze zabrania korzystania z FB i odpisywania na moje wiadomości. Po ustaleniu terminu odbioru… zapada grobowa cisza. I weź to człowieku wytłumacz książce, która już się cieszyła na myśl o ciepłych dłoniach czytelnika, który będzie ją kochał, głaskał i czytał.
Jak widzicie na załączonych przykładach… dobrze, że nie zarabiam na życie sprzedażą książek. Prędzej bym sobie z nich dom zbudowała, niż kupiła za nie bułki. Oczywiście większość transakcji obyła się bez atrakcji. Ale ich opisywanie byłoby nudne, jak powieść o treści „poznali się, pokochali, wzięli ślub”. Sami rozumiecie, potrzeba trochę emocji, a tych przy wystawianiu książkę na FB nie brakuje. I tu miała być puenta, coś o tym, że jak brak wam wrażeń, albo chcecie poćwiczyć cierpliwość, to spróbujcie sprzedać swoje zbierające kurz powieści, ale… no nie mam czasu! Lecę odpisywać na zapytanie „Czy ten przedmiot jest nadal dostępny?”.
P.S. Jeśli na myśl o wystawianiu książek na licznych grupach czujecie narastające przerażenie, to zachęcam do skorzystania z naszych
ogłoszeń. Tutaj też można sprzedawać i kupować.