Do końca świata – wywiad z Tomaszem Maruszewskim

Autor: kazal_ka ·4 minuty
2019-05-14 Polub, jeżeli artykuł Ci się spodobał!
Do końca świata – wywiad z Tomaszem Maruszewskim
Nakanapie.pl: „Do końca świata” to Twój debiut literacki. Na co dzień bliższa wydaje się być Ci muzyka niż literatura. Skąd pomysł na to, by napisać książkę?

Tomasz Maruszewski:
Muzyka rzeczywiście towarzyszy mi już od kilkunastu lat, podczas gdy literatura zaledwie od kilku, jednak nie powiedziałbym, że to muzyka jest mi bliższa. Myślę, że to dla mnie obecnie dwa równorzędne środki wyrazu. Zawsze tkwiło we mnie coś, co trudno było mi wyrazić w tradycyjny sposób komunikacji. Stąd też zrodziła się we mnie potrzeba poszukiwania innych sposobów „przemawiania”. Komponowanie, współtworzenie muzyki było dla mnie przez całe lata idealnym sposobem na wyłożenie tych ukrytych, nieokreślonych bliżej emocji. Jednak z czasem, gdy w moim życiu pojawiła się dwójka dzieci i zaczęło brakować czasu na koncerty, czy kilkugodzinne pakowanie sprzętu, podróż na próbę, granie, a później powrót do domu w środku nocy, postanowiłem „odpocząć”. Zostać w domu. Z początku myślałem, że uda mi się po prostu funkcjonować, bez tych dodatkowych, twórczych bodźców, ale taki stan nie trwał długo. Emocje się kumulowały i dusiły mnie od środka. Kulminacja nastąpiła w roku 2015 i 2016, gdy w Europie nastał kryzys migracyjny, a społeczeństwa zdumiały mnie swoim zbiorowym „otępieniem” emocjonalnym. Nie chodzi mi tu o różnego rodzaju dyskusje merytoryczne, poszukiwanie sposobów na radzenie sobie z kryzysem, ale o zbiorową wręcz, bezmyślną nienawiść, jaka się wówczas ujawniła. Bezradność wobec tego otępienia, jak i już wcześniej nagromadzone we mnie emocje musiały znaleźć ujście. Wtedy pomyślałem – literatura? Dlaczego nie? To środek wyrazu, który da się połączyć z życiem rodzinnym. Wymaga równie wiele godzin pracy, co muzyka, być może nawet więcej, ale możliwa jest praca nad książką indywidualnie, w domu. Wtedy zacząłem pisać, ale muzyka towarzyszy mi nadal. Każde zdanie, z każdej mojej spisanej powieści, przelane zostało na papier przy dźwiękach muzyki i w jej tempie.




NK: Jak wyglądał proces pisania - od pomysłu do realizacji?
TM:
Z początku były to rodzące się w mojej głowie krótkie sceny, wątki fabularne. Zostawiłem je tam jakiś czas, by dojrzewały. Po kilku tygodniach miałem głowę pełną kompozycji literackich. Wtedy zacząłem je spisywać. Budować szkielet fabularny, postacie. W międzyczasie rodziły się kolejne pomysły, zdania. Pozostawało połączyć je w całość. Gdy skończyłem pierwszy etap, to jest powieść miała swój początek i koniec, zasiadłem do niej ponownie, po krótkiej przerwie, i zacząłem w niej gmerać. Wtedy też poprawiałem wszystko, co wcześniej wydawało mi się dobre, a z czasem zdało się co najwyżej przeciętne. Zacząłem upiększać powieść. Rozwijać sceny, nadawać postaciom tło. Trochę jak w rzeźbie. Najpierw z wielkiego kawałka drewna powstają ogólne kształty, później wyciąga się z nich charakter i szczegóły, nadające rzeźbie inny wymiar twórczy.

NK: Co było najtrudniejsze w przelaniu tej historii na papier?
TM:
Najtrudniejsza była organizacja czasowa i zawahania. Czasu brakowało mi nieustannie. Najpierw praca, później dom i małe dzieci. Zanim położyliśmy je z żoną spać, coś zjadłem, była godzina 21, czasem 22. Dopiero wtedy mogłem zasiąść do pisania. Pisałem tak do około 1 w nocy, z przerwami na budzenie się małego synka. I tak przez kilkanaście tygodni. Byłem więc niezmiennie zmęczony, ale jednocześnie satysfakcja z każdego dobrego zdania, dodawała energii do dalszego pisania. Druga trudność, to wahanie. Czy to, co piszę, ma jakąś większą wartość, niż zwykłe zapiski do szuflady. Czy to, co piszę, ma jakiś przekaz uniwersalny, czy poza mną będzie ktoś, kogo to zainteresuje. Z tych zawahań często rodził się brak pewności siebie, a wraz z nim niska ocena tego, co napisałem. Tamten czas - pisania, to była dla mnie wielka huśtawka nastrojów. Od hiperoptymizmu po przygnębienie. Jednego dnia coś wydawało mi się po prostu piękne, drugiego - niewiele warte. Z drugiej jednak strony powodowało to nieustanne parcie do doskonalenia powieści, co w istocie miało dobry efekt.

NK: Książka zbiera pozytywne recenzje. Czy tego spodziewałeś się od początku, czy może jest to dla Ciebie miłym zaskoczeniem?
TM:
Na początku była to dla mnie wielka niewiadoma. Oczywiście to, co pisałem miało wielką wartość – ale wielką wartość dla mnie. Natomiast czy ma wartość uniwersalną, tego nie wiedziałem. Opinie mojej żony, czy znajomych, były bardzo przychylne, ale z racji bliskości relacji, nie traktowałem ich „obiektywnie”. Dopiero gdy otrzymałem od dwóch niezależnych recenzentów prywatne opinie, że powieść, którą im przesłałem do oceny, jest bardzo dobra i warta wydania, nabrałem przekonania, że jest dobra nie tylko z mojego punktu widzenia, ale również z punktu widzenia zewnętrznego jej czytelnika, do tego takiego, który na powieściach zjadł już zęby. Wtedy byłem spokojniejszy. Oczywiście po samym wydaniu powieści, niepewność co do pierwszych recenzji nadal we mnie tkwiła, ale po trzeciej, czwartej i piątej bardzo pozytywnej opinii, odetchnąłem głębiej. Teraz oddycham już spokojnie i gotów jestem do pracy nad kolejnymi opowieściami.

NK: Jakie są dalsze Twoje plany literackie?
TM:
Przez te 3 lata, od kiedy zająłem się pisaniem, powstało kilka szkieletów powieści. Jeden z nich doprowadziłem do stanu zamkniętego i został niedawno wydany, jako „Do końca świata”. Na dalszą pracę, na „dorzeźbienie”, czekają więc kolejne, w części gotowe projekty. Do końca tego roku na pewno zakończę pracę nad moją drugą powieścią i mam nadzieję, że najpóźniej w połowie przyszłego roku ukaże się na rynku.

NK: W takim razie już robimy miejsce na naszych półkach.
Polub, jeżeli artykuł Ci się spodobał!

Komentarze