Fantastyka Wysoka jest jednym z najpopularniejszych rodzajów fantastyki. Sama jej nazwa jest bardziej intuicyjna niż naukowa. Słowo „wysoka” w nazwie należy odnieść, wbrew oczekiwaniom, do zawartości magii i nadnaturalnych elementów w historii. Jeżeli artefaktów jest mnóstwo, potężnych magów na pęczki, a magiczne miecze można kupić w każdym przydrożnym sklepie, to prawdopodobnie jest to fantastyka wysoka.
Po drugie – stawki. W fantastyce wysokiej zazwyczaj gra toczy się o wszystko – przetrwanie królestwa, ocalenie świata, odwrócenie potężnej klątwy, czy temu podobne rzeczy.
Po trzecie – coś, co nazywam poziomem uproszczenia moralności. Siły dobra i zła są zazwyczaj dość jednowymiarowe. Dobro reprezentuje główny bohater – niechciany za młodu, a stający się ideałem dobra jako młodzieniec. Z kolei w jego oponenta wciela się Wielki zły, którego cały profil charakterologiczny zmieściłby się na karteczce typu post it i brzmiał mnie więcej tak: „Jestem zły, bo jestem zły, bo zło jest fajne, no i złe”. Nie da się z takim wrogiem utożsamić, zrozumieć jego motywacji, ani nic w tym stylu.
Po czwarte – akcja dzieje się w światach innych niż nasz. Kierują się one spójnymi zasadami działania, ale jednak nie są tym światem, który widzimy za oknem.
Cały ambaras i problem polega zaś na tym, że nie wszyscy taką definicję uznają za wiążącą. Powodów jest wiele – ale najważniejszym jest ten, że w zależności od preferencji niektóre z jej elementów składowych uznaje się za ważniejsze od innych, a inne – zwłaszcza uproszczone dobro i zło – za warunek niekonieczny.
Jestem w pełni świadom, że po lekturze zaledwie kilku książek będziecie mogli mieć zastrzeżenia do tego, co wyżej było napisane. Przypominam jednak, że ten tekst to drogowskaz – nie podręcznik. Robię to też ostatni raz, teraz już wiecie czego się spodziewać!
Kto powinien zainteresować się gatunkiem?
Osoby, które wyżej cenią sobie historię od skomplikowanych intryg. To w takich gatunkach jak Wysoka Fantastyka spotkać można najciekawsze światotwórstwo, najdziwniejsze społeczeństwa, czy najlepsze opowieści typu „podróż bohatera”. Więc jeżeli nie przeszkadza Wam, że zło zawsze jest złe, a dobro zwycięża, to będziecie się dobrze bawić.
Komu odradzam?
Osoby, które chcą poznać motywacje obu stron konfliktu i które lubią, kiedy po zdaniu: „Przebiegli przez las w dwie godziny” następuje „A przez kolejne dwie wyciągali drzazgi ze stóp i gałązki z oczu”.
A jak prezentują się przedstawiciele tego podgatunku? Oto moja subiektywna lista:
Trudno o lepszego przedstawiciela współczesnej wysokiej fantastyki niż Brandon Sanderson. „Droga Królów” jest szalenie popularna nie bez powodu – świat jest dobrze zbudowany, postaci ciekawe, a stawki wysokie. Co więcej, Sanderson wydaje książki z godną podziwu regularnością, a ewentualne zmiany w planach wydawniczych jasno komunikuje na swojej stronie internetowej, kanale YouTube, a nawet reddicie.
Stosuje przy tym, z dużym wyczuciem, wszystkie najpopularniejsze cechy wysokiej fantastyki. Wad stara się unikać i całkiem nieźle mu to wychodzi. W praktyce oznacza to, że charakterystyka głównych bohaterów jest dość płytka. Oczywiście, im więcej czytamy, tym więcej szczegółów poznajemy, ale jest to proces rozłożony na wiele książek w cyklu. Złe postaci za to mają troszkę więcej głębi, niż można by się spodziewać.
Warto również zwrócić uwagę, że „Archiwum Burzowego Światła” to samodzielny cykl, który operuje jednak w ramach szerszego uniwersum zwanego „Cosmere”. Co oznacza, że łączy się z innymi książkami Sandersona. Szukanie i śledzenie tych powiązań to jednak zabawa dla prawdziwych fanów. Ale warto wiedzieć o takiej możliwości.
Komu polecam: osobom lubiącym zanurzyć się w światy przedstawione. Droga Królów jest pierwszym tomem dość obszernej, a jeszcze niedokończonej, serii. W ramach rzeczonej serii raczeni jesteśmy naprawdę doskonałym budowaniem świata. Nie zawsze podoba nam się to, co zastajemy, ale zawsze jest to spójne z ogólnym założeniem autora. Co należy cenić.
Komu nie polecam: fanom historii zamkniętych w jednym czy dwóch tomach oraz osobom, które mają niewielką cierpliwość – te zwyczajnie będą się nudzić, czekając na kolejne części. Wychodzę one co prawda regularnie i rzadko zdarzają się opóźnienia, ale nadal jest to kwestia przerw liczonych w latach, a nie tygodniach.
Na pewno widzieliście okładki Eragona i innych książek z cyklu „Dziedzictwo” – są takie same na całym świecie. Jeżeli mieliście wyjątkowego pecha, mogliście też zobaczyć film o tym samym tytule.
Książkowy pierwowzór jest jednak bardzo ciekawym przypadkiem. Po pierwsze ze względu na to, że jest idealnym przykładem wysokiego fantasy, a po drugie z powodu okoliczności jego powstania.
Paolini napisał ją mając lat piętnaście – co nie jest trudne do zauważenia podczas lektury. Jest to największa wada i największa zaleta pierwszego tomu. Co jednak istotne – napisał ją w konwencji gatunku, który znał najlepiej i lubił najbardziej. W praktyce oznacza to, że jest to bardzo czysta esencja tego, czym jest „wysoka fantastyka”. Obecne są tutaj wszystkie stereotypowe elementy – te dobre i te złe. Zostały jednak, co trzeba przyznać, wykorzystane w całkiem ciekawy sposób.
Ważnym czynnikiem jest też fakt, że mimo nie bycia książką dla nastolatków per se, przemawia ona do innych piętnastolatków. To rzadka sytuacja, w której czytelnicy książki dorastali razem z głównym bohaterem i autorem. Nic więc dziwnego, że mimo wielu wad, książka stała się czytelniczym fenomenem.
Komu polecam: młodzieży, bo dla nich ta książka została napisana. Ciekawskim – którzy chcą zobaczyć fantastykę wysoką w swojej najczystszej, nierafinowanej formie i dopiero wtedy zdecydować, czy chcą sprawdzić, jak gatunek zmieniają bardziej doświadczeni autorzy.
Komu nie polecam: wymagającym czytelnikom, którym brak wprawy autora będzie przeszkadzał.
„Imię Wiatru” jest, teoretycznie, pierwszym tomem trylogii „Kroniki Królobójcy”. Ze względu jednak na mój absolutny i niebezpodstawny, brak wiary w autora i jego możliwości dokończenia cyklu, nazwę go zamiast tego pierwszym z dwóch tomów niedokończonej trylogii. Mimo to jednak warto się nimi zainteresować.
To książki, w których nic się nie dzieje, a potem nagle jest czwarta rano i kilkaset stron „za nami”. Oś fabuły jest dość prosta – główny bohater opowiada o swoim życiu. Jest przy tym narratorem, na którym nie można polegać – szybko orientujemy się bowiem, że przejaskrawia, przeinacza, a jego wspomnienia są, najprawdopodobniej, mocno zabarwione jego pragnieniami i tęsknotami.
Ważniejsza jest jednak skala – która dla odmiany jest mniejsza niż u Paoliniego i Sandersona. Tutaj sprawa dotyczy głównie głównego bohatera i tego, w jakie kłopoty się wpakował i z jakich wywinął. Przynajmniej na razie – może planowane było coś więcej w trzecim tomie, ale wiecie...
Sama proza jednak jest bardzo dobra, a strony szybko znikają pod palcami.
Komu polecam: wszystkim, którzy chcą zobaczyć, jak wygląda wysokie fantasy, napisane w sposób kompetentny i zwyczajnie ładny. To ciekawa historia, której zakończenie prawdopodobnie będziemy musieli sobie dopowiedzieć sami. Szczególnie polecam osobom, które są w stanie przeczytać książkę po angielsku – wtedy warstwa językowa znacznie zyskuje. Nie da się tego, niestety, odpowiednio przełożyć na inne języki.
Komu nie polecam: osobom, którym brak zakończenia bardzo przeszkadza, oraz osobom, które są uczulone na nastoletnią głupotę – tej znajdzie się w książce trochę. Fabularnie usprawiedliwionej, ale jednak.
Co zabawne, ten tytuł często wymieniany jest jako przedstawiciel Fantastyki Niskiej – ze względu na relatywnie niskie stawki i ograniczoną ilość prawdziwych artefaktów. Nie zgadzam się jednak z tą opinią, Kvothe – główny bohater – ewidentnie jest jakimś wybrańcem, i to nie w swojej własnej opinii. I to główny, choć nie jedyny, powód, dla którego ta seria trafia do mojego zestawienia fantastyki wysokiej.
Rozsądnie jest przyjąć, że epickie fantasy jest naturalnym rozwinięciem fantasy wysokiego. To, co czyni wysokie fantasy epickim jest jego skala. Dostajemy bowiem mnóstwo postaci, ogrom informacji, zagrożony świat (czasem nawet kilka), a do gry wkraczają nie tylko ludzie, ale również całe impera, a nawet bogowie.
W tego typu powieściach znajdziemy mordowanie smoków, więzienie bóstw, katastrofy pustoszące kontynenty, czy zagłady całych światów. Co ciekawe, często w tego typu powieściach „zło” jest scharakteryzowane dobrze, i ma sporo racji w tym, co robi. Powiedzenie, że „punkt widzenia zależy od punktu siedzenia” jest tutaj nadzwyczaj aktualne.
Jednocześnie, moim zdaniem, to właśnie epickie fantasy najlepiej oddziela autorów świetnych od zwyczajnie poprawnych. Ci pierwsi planują swoje historie, światy i zwroty akcji z dużym wyprzedzeniem. Ci drudzy wpadają w pułapkę myślenia, że ustanawiając stawki odpowiednio wysoko, stworzą też, jako naturalną konsekwencję, zainteresowanie fabułą i poczucie „epickości”, które porwie czytelnika. To podejście zwykle się nie sprawdza.
Największa różnica polega na tym, że ci, którzy planują, zaczynają od rzeczy stosunkowo małych, a skala rośnie w czasie czytania. Ci drudzy zaczynają od trzęsienia ziemi, a potem nie potrafią sprostać oczekiwaniom, które sami przed sobą postawili.
To właśnie epic fantasy, znów – moim zdaniem, odpowiada za największą liczbę niespełnionych oczekiwań, zawiedzionych nadziei i fabuł, które chciały być poważne, a stały się absurdalne.
Jedyną naturalną konsekwencją takiego planowania, mnogości wątków i fabularnego rozmachu jest objętość książek – te zazwyczaj liczą sobie wiele tomów i wychodzą latami.
Czasem, ich autorzy umierają, zanim zdążą je dokończyć – co zawsze jest smutną informacją.
Kto powinien zainteresować się gatunkiem?
Osobom, które nie boją się zaangażować w długotrwały związek ze światem przedstawionym i jego mieszkańcami. Ludziom, którzy lubią przyswajać znaczne ilości nowych informacji, w sytuacji, w której nigdy nie do końca wiadomo, która z nich będzie bardzo ważna albo kluczowa.
Komu odradzam?
Osobom, które chcą krótszych, bardziej kompaktowych historii.
Polecajkę mam dla Was tylko jedną, ale za to moją ulubioną serię. Inne rzeczy, które mogłyby się tu znaleźć, trafiły do innych kategorii… albo ich nie czytałem (Przepraszam, Panie Jordan).
Nie ukrywam, że to moja ulubiona seria fantasy. Nie tylko spośród epickiego fantasy, ale ze wszystkich książek w ogóle. To ona stanowi dla mnie tytuł, do którego porównuje inne książki.
Mając za sobą ten krótki wstęp – to naprawdę epicka w skali i proporcjach opowieść. W dodatku autor ma zwyczaj wrzucania czytelnika w sam środek wydarzeń, bez tłumaczenia jak działa świat, kto ma rację i dlaczego bogowie to takie sukinsyny. To wszystko trzeba ustalić samemu, a odpowiedzi rzadko są jednoznaczne.
Pierwsze cztery tomy mogą wydawać się nieco chaotyczne i niepowiązane ze sobą, ale to tylko złudzenie. Wszystko, co zostało w nich powiedziane, ma znaczenie.
Jednak pojedyncze książki też są dobrymi historiami, choć nie ukrywam, że pierwszy tom jest najsłabszy. Na usprawiedliwienie autora mogę tylko powiedzieć, że autor nie miał wtedy jeszcze takiej wprawy w tworzeniu, jak podczas pisania kolejnych części.
Zostaliście ostrzeżeni, teraz czas na zalety – Malazanka jest zwyczajnie świetna. Postacie są różnorodne, motywacje złożone, fabuła ma sens i wbrew początkowym wrażeniom łączy się ze sobą, a system magii jest jednym z najlepszych, jakie znam. Mamy więc humor, tragedie, poświęcenie, dramaty, zwycięstwa, heroizm i rozważania nad naturą imperiów.
Osobiście najbardziej urzeka mnie humor – kiedy jest na niego miejsce – bo inaczej żartują zawodowi żołnierze, inaczej szlachcice, a inaczej magowie. Niby mała rzecz, ale ładnie robi za świadectwo kunsztu autora.
Szukając informacji o serii w Internecie, możecie trafić na informację, że jest ona pisana na podstawie sesji RPG, jakie rozgrywał autor z przyjacielem. Nie dajcie się jednak zwieść – to nie jest prosty zapis przygody. Sesje służyły raczej jako metody doszlifowania świata i szukania błędów w logice. Acz, nie ukrywam, też byłem sceptyczny po takiej informacji.
Komu polecam: osobom, które lubią zanurzyć się w świecie przedstawionym i samodzielnie odkrywać co się dzieje, dlaczego i z czego wynika. Jeżeli nie przeraża Was konieczność wysilania mózgu i łączenia faktów oraz świadomość, że za pierwszym czytaniem i tak coś przegapicie, to jest to książka dla Was. Koronne osiągnięcie współczesnej fantastyki.
Komu nie polecam: osobom, które nie mają czasu, chęci lub predyspozycji, aby składać misternie tkaną fabułę przez dziesięć tomów skomplikowanej powieści. Nie polecam również osobom, które boją się uronić łzę (lub strumień łez) lub głośno zaśmiać podczas lektury – to się zdarzy.
Mam nadzieję, że udało mi się Was zainteresować. Ciekaw jestem, czy czytaliście któryś z rekomendowanych tytułów. A może polecicie mi inne?