Gdyby się głębiej zastanowić, to w horrorach mordowało już chyba wszystko, więc pomysł na zabójczy samochód nie jest niczym niezwykłym. Szczególnie, że nie jest to zwykłe auto, to plymouth fury z 1958 roku zwany Christine, i jak każda samiczka, była to bardzo zaborcza i krwiożercza bestia.
Jej nowym właścicielem zostaje Arnie Cunningham, szkolne popychadło z twarzą usianą trądzikiem. Kupno auta będzie przełomowym momentem w życiu Arniego, po którym oprócz pryszczy z jego twarzy zniknie jeszcze kilka innych nękających go problemów, ale nie zdradzę Wam jakich, żeby nie psuć niespodzianki :)
Książkę czyta się świetnie, bo mimo typowo kingowego dość rozwlekłego paplania, opowiada ona przede wszystkim o sprawach, których doświadczył chyba każdy z nas - potrzebie akceptacji i trudnościach, na jakie natrafić może nawet długoletnia przyjaźń. Ale pamiętajmy, że pierwsze skrzypce gra tu Christine, bo może ona nie wybaczyć nam tak bezczelnego ignorowania jej, a ja nie chciałabym spotkać się z nią sam na sam w ciemnym zaułku ;) Bo główna bohaterka, mimo iż jest autem, ma zazdrosną, mściwą i bezlitosną naturę.
Pod względem straszenia "Christine" wypada średnio, ale teraz mnie to zupełnie nie dziwi. Czytając ją po raz pierwszy trochę byłam tym rozczarowana, bo pożyczyłam książkę od zachwyconego nią kolegi, zapowiadającego niemalże wgniecenie w fotel. Niestety, mnie nic nigdzie nie wgniotło, ale za to sama Christine wgniotła niejednego bohatera tej książki. Na amen ;)
Polecam!