Pierwsze starcie z noblistką i mam kilka obaw, co do jej twórczości. Ogólnie mam awersję do ,,kobiecej'' literatury. Zbyt często pisarki korzystają z dziwnej maniery upiększającej, jakby chodziły do stylistki dwa razy w tygodniu. Ma w sobie coś nieznośnego - próbę poetyzowania rzeczywistości, ukazania dnia codziennego, jakby to był rytuał religijny, ale na wskroś przepełniony dekadenckim spojrzeniem. Sama narracja jest leniwa i usypiająca: musiałem dawkować, bo zasnąłbym, jak wujek po kilku głębszych na weselu. Najbardziej wkurzająca jest przezroczystość tej opowieści - snuje się po rozdziałach, nie zaznaczając, co jest ważne, a co ledwie rutyną codzienności, przez co opowieść gubi naturalny rytm i zarzuca rozdziałami, w których nic się nie dzieje! Dosłownie nic, bo Munro potrafi rozdział poświęcić zakupom. Serio? Zakupy w powieściach? Nie ma chyba nic bardziej niepotrzebnego w literaturze niż lista składników na obiad! Trochę kojarzy mi się z inną feministyczną narracją, z Margaret Atwood, wiecie, tej od ,,Opowieści Podręcznej''. Obie już mi podpadły - grubo, co? Obie, jakby na siłę, próbują kreować piękne literki w zdania. To prawda, czuć że mamy do czynienia z kimś, kto potrafi operować piórem, ale to nie znaczy, że musisz poświęcać rozdziały mało zajmującym zajęciom! Co to ma być - telenowela czy powieść z wielkiego zdarzenia?
Tak czy owak - po licznych mankamentach dostrzegam umiejętne wykorzystanie prowincjonalnej Kanady, aby pisać o rzeczach prozaicznych,...