I nadszedł czas na ponowne spotkanie z komisarzem Van Veeterenem. Po cykl z jego śledztwami sięgam zawsze, kiedy mam ochotę na spokojną, niespieszną narrację z leniwym wątkiem kryminalnym. Bez fajerwerków, szalonych pościgów i superbohaterów. Za to ze starą, solidną policyjną robotą i odrobiną melancholii. A może nawet więcej niż odrobiną.
Tym razem akcja toczy się poza Maardam, w środku wakacji, w nieznośnym upale i z perspektywą czekającego komisarza urlopu oraz, być może, życiowych zmian. Pozostaje to jednak bez wpływu na jego ponury nastrój i stopień zgorzknienia.
Komisarz na prośbę swojego starego znajomego jedzie wesprzeć jego ekipę w trudnym śledztwie w sprawie zaginionych dziewczynek z młodzieżowego obozu prowadzonego przez organizację religijną. A mówiąc dosadnie, sektę. Przez większość czasu postępowanie stoi w miejscu, a policjanci ze wszystkich stron trafiają na mur milczenia. Sprawie towarzyszy wszechobecna cisza, a niepokonanemu dotąd komisarzowi (tylko jedna nierozwiązana sprawa w karierze!) robi się coraz trudniej. Wręcz czujemy rozlewający się w powietrzu upał i obezwładniającą niemoc organów ścigania.
Do Van Veeterena wracają tymczasem dawno wyparte echa dzieciństwa, coraz bardziej ciąży mu charakter pracy. Przychodzi coraz więcej pytań o wolność, w tym wolność wyznania, o szacunek, o granice ingerencji państwa w sferę prywatną, także praktykowanej religii bądź wychowywania dzieci. Pytania ważne i ciekawe, warte także naszej uwagi.
...