Już dawno żadna książka tak dogłębnie nie przenicowała moich myśli, wprowadziła w stan spokoju zupełnego, zmusiła zupełnie bezwiednie do zatrzymania się nad chwilą i zrozumienia – jakkolwiek górnolotnie i egzaltowanie to zabrzmi – że doświadcza się czystego piękna literatury. Jak w rzeczywistości niewiele potrzeba, by zrozumieć i odczuć – to całkiem możliwe – bogactwo i złożoność życia.
Abstrahując od fascynującej skądinąd warstwy fabularnej (poświęcający swoje życie pracy kamerdyner, ulotna i delikatna miłość, która skazana jest na zaprzepaszczenie, a w tle wojna, polityka i przemijanie) jest w „Okruchach” warstw tak wiele, że można je odkrywać i mieszać dowolnie, by za każdym razem wydobyć na światło dnia jakąś zupełnie nową i dać się ponieść zawartym w niej sensom. To historia o uczuciu, o zaangażowaniu, etosie pracy i najwyższemu stopniu oddania. Można ją czytać jako opis świata minionego, hierarchicznych zależności i społecznego rozwarstwienia, a nawet – why not? – początków amerykanizowania świata, które przynosi fasadowość, cekinowy poblask i życie na pokaz.
I mimo, że przecież to książka smutna (nostalgiczna także, ale to dwa różne brzmienia), niesie w sobie ogromny ładunek ciepła i – naprawdę warto wejść w ten nurt – optymizmu, wiary w bogactwo własnego istnienia i nieskończoną pojemność ludzkiej duszy.
Bo – być może – nie warto zbyt często spoglądać w przeszłość. Trzeba jak najlepiej wykorzystywać to, co pozostało jeszcze z dostęp...