No, cóż… Może źle zaczęłam moją przygodę czytelniczą z Kazuo Ishiguro. Bo na pierwszy ogień wzięłam „Okruchy dnia”, które oczarowały mnie kunsztem słowa, sposobem budowania postaci, snucia opowieści itp… Miałam więc duże oczekiwania kiedy sięgnęłam po „Kiedy byliśmy sierotami”. Niestety, w porównaniu z „Okruchami”, wypadła dużo słabiej. Czytając, miałam wrażenie, że książkę pisały trzy osoby, o różnym stopniu zdolności pisarskich, znając tylko pobieżnie treść tego, co napisał poprzednik. Bo książka sprawiła na mnie wrażenie niespójnej. Zarówno w treści, jak i w stylu.
Pierwsza część, obejmująca szanghajskie dzieciństwo Christophera, czarowała. Językiem, nastrojem, psychologią. Potwierdzała słuszność mojego zauroczenia „Okruchami”. Część, opisująca czasy londyńskie bohatera, była słabsza. Wyraźnie odczuwałam brak głębi, brak uwodzenia wirtuozerią słów, klimatem, emocjami. Ponadto opowieść o czasach londyńskich sprawiała wrażenie, jakby autorowi zabrakło pomysłu na to, czym wypełnić czas „pomiędzy”. Bohater staje się wziętym detektywem, wspomina spotkania z Sarą i okoliczności zaopiekowania się Jennifer. Rozwiązuje bliżej nieokreślone sprawy, spotyka się z bliżej nieokreślonymi ludźmi, ma przed sobą ważną misję… Ale wszystko podane jest czytelnikowi w taki sposób, by ten niewiele się z tego przekazu dowiedział. A część trzecia, w której bohater przyjeżdża do ogarniętego wojną japońsko-chińską Szanghaju? Kilkakrotnie miałam skojarzenie z filmem akcji. Filmem klasy ...