Ta książka leżała w wielkim, supermarketowym koszu obok ziemniaków i pietruszki. Spokojnie, nie w tym samym koszu. Sąsiednim. Gdybym chciała pozostać w tej warzywnej poetyce, musiałabym ją porównać do cebuli. Bo cebula – jak zauważył nieoceniony Shrek – ma warstwy.
Kiedy odkryłam, że doskonały film „Okruchy dnia” (z Anthonym Hopkinsem i Emmą Thompson) został oparty na książce, której autorem jest Japończyk (no dobrze, taki niedokończony, przeflancowany do Anglii, gdy miał sześć lat), długo zbierałam szczękę z podłogi. Wydawało mi się, że aby napisać powieść, która jest kwintesencją wszystkiego, co brytyjskie trzeba mieć tę brytyjskość zakodowaną w genach, i to jeszcze od wielu pokoleń. Otóż nie. Myliłam się. Wystarczy tylko mieć talent i niewiarygodną zdolność obserwacji.
Jakoś umknęła mi, biję się w piersi, nagroda Nobla dla Ishigury w 2017 roku. Zawsze staram się przeczytać choć jedną książkę noblisty, ale ostatnio widocznie miałam pecha, bo już po lekturze tej pierwszej, traciłam ochotę na dogłębniejszy kontakt z autorem. Tak było w przypadku Elfride Jelinek, Doris Lessing, Johna Coetzee, czy Alice Munro. Tym razem, dla odmiany, Ishiguro dołączy do mojej listy: „pisarze, których wszystkie książki muszę przeczytać na emeryturze”. A może nawet wcześniej, bo nie wiem, czy będę potrafiła się oprzeć.
Czytając książki polskich autorów bardzo często zastanawiam się tylko, kiedy wreszcie się to skończy. Czytając Ishiguro przez cały czas żałuję, że koniec jest coraz bliżej, że już za moment będę musiała wrócić do rzeczywistości, opuszczając wspaniale wykreowany świat szanghajskiej i angielskiej elity z pierwszej połowy XX wieku.
Ishiguro tak barwnie i szczegółowo opisuje dziecięce lata bohatera, że natychmiast wracam do swojego dzieciństwa i zastanawiam się, czy byłabym w stanie przywołać w pamięci podobne, kluczowe sceny z moich najmłodszych lat. To, oczywiście, rozprasza, ale zupełnie nie martwi, bo wiem, że tego typu refleksje wywołać potrafi tylko wielka literatura.
Ishiguro świetnie oddaje emocje bohaterów. Kiedy Christopher się czegoś boi, ja boję się razem z nim. To dowód tego, jak mistrzowsko autor operuje piórem. Przez cały czas trzyma nas w napięciu, przez cały czas chcemy się dowiedzieć – co dalej, atmosfera zagęszcza się, niebezpieczeństwo rośnie. Jeśli pojawia się jakiś wątek, to wiadomo, że czemuś służy (tu drobny prztyczek: z wyjątkiem wątku japońskiego przyjaciela z dzieciństwa, który mógłby odegrać w dorosłym życiu bohatera znaczniejszą rolę, a pojawia się przypadkiem i niewiele wnosi, a na dodatek jego tajemnica nie zostaje wyjaśniona).
„Kiedy byliśmy sierotami” pod względem formalnym zbudowane jest tak, jak powieść detektywistyczna – bohater próbuje rozwiązać tajemnicę zaginięcia swoich rodziców i dlatego z takim zainteresowaniem śledzimy jego losy, jednak równie dużą satysfakcję sprawia obcowanie z doskonałym językiem, wchodzenie coraz głębiej w umysły bohaterów i poznawanie nowych światów.
Do pełni szczęścia brakuje tylko… no właśnie, nie wiem czego, ale mam jakieś nieuchwytne poczucie braku. Może bohater zbyt poprawny? Może historia miłosna zbyt lekko zarysowana? Może dziewczynka powinna odegrać większą rolę? Nie wiem, ale mam nadzieję, że rozwiążę tę zagadkę, gdy przeczytam inne książki autora.