Nie tego się spodziewałam, nie tego się chciałam dowiedzieć. A może właśnie tego, tylko w innej formie? Bo oczekiwałam rzeczy o fizyce i wielkim fizyku.
Tymczasem Richard Przechwałka Feynman zafundował mi zbiór luźnych anegdotek i opowiastek o sobie, o tym i owym. O kobietach, graniu na bongosach, obieraniu fasoli, umierającej żonie, podkradzionych drzwiach, podrywanych kobietach. Takie banały z życia, opowiadane przez ekscentrycznego wujka Ryśka na imieninach, nie zawsze dowcipne, tylko czasem interesujące, wyglądające na nie zawsze prawdziwe, ale słuchane przez wzgląd na szacunek dla wuja.
Tyle że Feynman to nie zwykły facet, ale naukowy geniusz, noblista, który chyba odczuł potrzebę odczarowania swojego wizerunku poważnego naukowca. I pokazał się głównie jako kawalarz i dowcipniś, arogant i egocentryk, zadufany w sobie i wszechwiedzący. I nie są to cechy, które wzbudzają moją sympatię.
Z drugiej zaś strony spomiędzy tych opowiastek wyziera pasjonat nie tylko nauki, ale i życia, człowiek, który nie toleruje głupoty, kreatywny umysł, propagator uczenia przez zrozumienie, „myślenia inaczej” i rzetelności naukowej. Nienasycony pragnieniem dowiedzenia się „jak to działa”, czy dotyczy to radia, życia mrówek, czy pantofelka.
Wielki umysł, a ponadto gość, który umie cieszyć się życiem i nie ma dla niego pragnień nie do zrealizowania, podróżuje, tańczy sambę, maluje obrazy, otwiera sejfy. I udowadnia innym, że są głupcami.
Czytało się szybko i łat...