Niczym grzebanie w cudzej duszy bez pozwolenia. Starcie intelektu z wiarą. Sztucznej matrycy z wymyśloną istotą z niebios. Jak na potyczkę akademika z katolikiem od krzyża - wychodzi co najmniej drętwo i zwyczajnie, jak w kolejce po towar. Życie sprowadzone do roli wiary w wyższe byty lub w ludzki rozum - po mojemu nie szuka alternatywy. Nie ma środka ciężkości. Nie ma alternatywy - gorzkie, czarne słowa szukają ukojenia w bożych przypowieściach, ale to droga na skróty. McCarthy jednowymiarowo przypatruje się niedoszłemu samobójcy oraz jego ,,aniołowi'' - byłemu skazańcu, który przekształcił się w prostego kaznodzieję z wsiowej Luizjany. Bieg myśli płynie jak strumień nad rzeczką, ale nie wiele z tego wynika. Jeśli szukasz rozgrzeszenia w literaturze - to pisarz ci tego nie dostarczy. Chyba że rozochoci cię przebieżka po kontrkulturowych dialektach. Między stanem wyzwolenia od grzechu pierworodnego a rozczarowanym, wylewnym sumieniem człowieka porzucającego sercowe rozterki.
Padają wielkie słowa, siedzę zaś w kącie, słucham debaty i przewracam oczami. Nie widzę miejsca na wypośrodkowane dylematy. Wszystko sprowadzone do małej książki tysiąclecia - do biblijnego raju, który został nam skradziony przez jakąś naiwną kobietę. Próba znalezienia głosu bożego w ciszy i w milczeniu - spotkanie dwóch twarzy, które próbują wyjaśnić, jak doszło do zguby gatunku ludzkiego. Wieczne poszukiwania prawdy, które nigdy się nie sprawdziły, gdyż wiedza przyczyniła się do zbiorowego...