Chciałabym wreszcie spotkać książkę McCarthyego, o której mógłbym napisać, że mi z nią nie było po drodze, że wdarła się do niej przesada, a brutalny świat przedstawiono wyłącznie po to, by szokować. Że to pustka i wydmuszka, kolejna opowieść o Ameryce, a samotność bohatera jest wynikiem podjęcia niezrozumiałych, absurdalnych decyzji. I niczego takiego nie mogę napisać, co oczywiście wprawia mnie w dobry nastrój, a jednocześnie zamyka usta, bo spaliłem w południowym słońcu i zużyłem już wszystkie synonimy słowa „zachwyt”. Sam już nie wiem, jak chwalić.
„Sodoma i Gomora” to ostatni tom z trylogii i jest w nim wszystko, czym jest proza McCarthyego - piekielnie przeszywające i obezwładniające osamotnienie bohatera, smutek, który wyziera zza każdej przerzucanej kartki tekstu i nienasycone serce, które chce pompować młodą krew. Ale jest też chłodny oddech śmierci. Widzimy też cień nadziei, która zawsze towarzyszy tej pierwszej, swej przyjaciółce, i wodzi za nos, łudzi i mami, że może tym razem historia potoczy się inaczej, a śmierć pójdzie sobie inną drogą, zostawiając za sobą westchnienie ulgi?
I jest miłość – chyba nie ma uczucia, którego McCarthy nie potrafiłby przeniknąć i zanurzyć w nim swych bohaterów, by kazać im się w nim tarzać i ubłocić. Miłość zdradliwa jest i prowadzi do zguby. Cóż, że bohaterami są znani z „Rączych koni” i „Przeprawy” John i Bill, skoro miłość przyjmuje postać Magdaleny, wodzi na pokuszenie? I rodzi się westernowski romans, żywo i gł...