Przyrównywanie twórczości Puzyńskiej do Camilli Lackberg jest grubo przesadzone. Bardzo grubo. O parę kilometrów.
Owszem, jest dość dobrze wymyślona i skonstruowana intryga kryminalna, jest otoczka obyczajowa – ale to wszystko. Język i poziom literacki pozostawia naprawdę wiele do życzenia.
Niesamowicie drażni pewna sztuczność i powtarzalność niektórych fraz czy fragmentów. Jakby autorka wątpiła, czy czytelnik po pierwszym razie na pewno pojmie lub zapamięta o co chodzi. A już do bólu zębów ciężko znieść manierę podawania prawie wszędzie imion i nazwisk.
Otóż pijaczek spod sklepu, klasyczny menel w stanie niemal półpłynnym mówi o mieszkańcu wsi posługując się jego tytułem profesorskim oraz imieniem i nazwiskiem. Policjantka przeprowadzająca przesłuchanie córki zmarłej kobiety nie mówi o niej bynajmniej „Pani matka” jak by to powiedział w tej sytuacji każdy normalny człowiek – ale powtarza ciągle jej imię i nazwisko. A już padłam, gdy mąż do żony mówiąc o jej siostrze, czyli swojej szwagierce również posłużył się imieniem i nazwiskiem szwagierki.
Nie polecam, chyba że do zabawy w odnajdywanie nonsensów.