Przyznaję się bez bicia, że "Wojna światów" to tytuł, który dotychczas, kojarzył mi się tylko z ekranizacją Stevena Spielberga z 2005 roku. Kiedy przeglądałem zasoby Wydawnictwa Vesper, również trafiłem na ten tytuł, jednak coś mi się nie zgadzało. Tekst książki sięga przecież czasów z końca XIX wieku, więc ile może mieć wspólnego z ekranizacją o ponad sto lat młodszą? Jak się okazało, całkiem sporo, choć film był jedynie luźną interpretacją owego tekstu.
Wiek XIX zasłynął w historii astronomii rozwojem w metodach obserwacyjnych nieba. Pierwsze teleskopy, ciekawość sięgania coraz dalej, z coraz lepszym rozumieniem tego co się ogląda. Tak rodziła się między innymi potrzeba poznania planety Mars, jej budowy, struktury oraz ewentualnego istnienia inteligentnych istot. Herbert George Wells, ówczesny, brytyjski pisarz wykorzystał ten moment w swojej twórczości dając jednocześnie początek literaturze fantastycznej w apokaliptycznej wizji przyszłości. Wizji, w której nie jesteśmy sami.
Historię przedstawioną w książce, relacjonuje nieznany bliżej, główny bohater ¬– pisarz parający się tematyką filozoficzną. Herbert George Wells z jego pomocą odkrywa czytelnikowi część Królestwa Brytyjskiego z końca XIX wieku, kiedy to na drogach widać bryczki, dorożki, rzadziej automobile, a w eterze funkcjonuje łączność telegraficzna i depesze. Przechadzające się damy w obszernych sukniach i panowie w wysokich kapeluszach dodają swoistego charakteru temu obrazowi. To właśnie tutaj, w miasteczku Woking niedaleko Londynu, spada pierwszy "meteoryt", wzbudzając zainteresowanie lokalnych mieszkańców. Jak się później okazuje, kryje się w nim nieziemska istota, za którą przybywają kolejne. To nie jest przyjacielska wizyta, bo wkrótce rozpoczyna się masakra ludzkości, w której obcy, w swoich trójnogich maszynach skutecznie eliminują kolejne miasta. Mimo wielu prób stawiania oporu przez wojskową kawalerię, armaty, jednostki pływające, nie wygląda to dobrze i nie daje wielkich nadziei.
Mam problem z tą pozycją i nie chodzi mi o zewnętrzną prezentację, bo Wydawnictwo Vesper zdążyło mnie już przyzwyczaić do poziomu jakości i pod tym względem nie mam tu nic do zarzucenia. Jest twarda oprawa jak na klasykę przystało, są ilustracje Alvima Correa, które jednak wydają mi się mocno prześmiewcze, pokazując obcych jako maszyny mało agresywnie, z wielkimi, zdziwionymi oczami. Pierwsze moje skojarzenia powędrowały w stronę francuskiego, niemego filmu "Podróż na Księżyc" stworzonego przez Georges'a Meliesa w 1902 roku. Tamten księżyc pasowałby tu idealnie. Może właśnie przez te ilustracje utraciłem powagę na tle apokalipsy ludzkości i zostałem pozbawiony empatii wobec ludzkiej krzywdy. Kiedy teraz, jeszcze raz wracam do tekstu, wyłapuję pewne elementy, które są napisane świetnie, wyraźnie pokazujące charakter społeczeństwa w obliczu zagłady, nieczułego na krzywdę sąsiada, czy współtowarzysza w podróży. Nie uchwyciłem wszystkiego za pierwszym razem. Może to różnica epok, a może jest tak jak z muzyką, gdzie trzeba dać sobie czas, by się po prostu osłuchać, wyłapać wszystkie detale i usłyszeć każdy instrument. Ciekawe.