To już trzecia część zadziornego piwowara, który ma wyjątkowy talent do pakowania się w kłopoty.
To co w wielu innych seriach mogłoby być gwoździem do trumny, a w Beniamin Ashwoodzie sprawdza się idealnie to prostota formy. Nieskomplikowany i przyjemny język, nieprzekombinowana fabuła, brak rozbudowanego świata, który dopiero z czasem nieco się poszerza oraz bohaterowie, jakimi są normalni ludzie. Niczego nie otrzymują za darmo, niesamowita moc nie spada im z nieba. Nie. Na wszystko muszą zapracować ciężką i mozolną pracą, i dopiero po karkołomnych treningach są w stanie zobaczyć pierwsze efekty.
Fabuła powoli idzie do przodu, niezwykle miłym zaskoczeniem był rozwój relacji głównych bohaterów, gdzie już od dłuższego czasu coś było czuć w powietrzu, ale do tej pory było raczej grzecznie i spokojnie. Choć w dalszym ciągu wątek miłosny jest tutaj bardzo delikatny i jeśli ktoś nie lubi takich motywów, to tutaj nie będzie mu przeszkadzał.
Bardzo lubię powracać do tego świata. Powieści Cobbla po prostu dobrze się czyta. Nawet gdy nie dzieje się z pozoru zbyt wiele potrafi zauroczyć i wciągnąć czytelnika, a zanim on się obejrzy, pochłonie całość.
Od początku serii bardzo mocno rozbudowany jest motyw drogi. I tak samo było w przypadku „Wrogiego terytorium”. Co więcej, mam wrażenie, że do tej pory każdy tom oparty jest na podróży z punktu A do punktu B, wykonania jakiegoś questa i dalszej podróży już w inne miejsce. I niestety, cierpi na tym treść książki. Schematy nie są złe, ale trzymanie się utartych ścieżek i niewykraczanie poza nie, nie przyniesie nic dobrego. O ile w przypadku poprzednich tomów wątek wędrówki podobał mi się, wszystko splatało się w spójną całość, to zaserwowane po raz trzeci, nie smakuje już tak dobrze. Chciałabym od serii czegoś więcej i nie mogę się doczekać, aż autor zaserwuje coś nowego. Ponieważ w dalszym ciągu jest to świetna i intrygująca seria, ale czuć, że można oczekiwać czegoś więcej.