Na początku było słowo. Potem kolejne i jeszcze więcej. Słowo moje, Twoje i cudze…
Słowo od którego wszystko się zaczęło. Zrobiło pierwsze wrażenie, dobre lub złe. Takie słowo co często miało moc uskrzydlania, ale i też moc pokrzywdzenia. Mogło podnosić na duchu, albo sprawić że całkiem się upadało. Chciało się dzięki niemu dłużej żyć, albo szybciej umrzeć. Zazwyczaj oczekujemy czułego słowa, takiego co doda nam większej wartości. Nie chcemy z kolei słyszeć słów pogardy, przepełnionych wyrzutami czyli takich co działają jak sztylet wbijany prosto w serce.
Na cudze słowa nie mamy jednak wpływu. Odpowiadamy tylko za nasze własne, będące wyrocznią wobec innych. Ani tyle nie poradzimy na to, co mówią o nas inni, ani nie staniemy z czyimiś słowami do walki, gdy nas samych już na tym świecie nie będzie… Wtedy takie cudze słowa mają jeszcze większą moc wskrzeszania. Dzięki nimi znów ożywamy, ale tylko w taki sposób jaki inni chcą byśmy żyli. Słowa mają olbrzymią siłę jak się okazuje.
Tylko tyle i aż tyle, nieprawdaż?? Dzięki słowom jesteśmy ziarnem bądź chwastem. Kimś albo nikim.
Czasami słowa to zbyt mało, a innym razem zbyt wiele żeby wyrazić to co się czuje.
W przypadku książki Wita Szostaka jak dla mnie słowa są zbędne, by podsumować to co autor stworzył.
„…Zaczynam się wstydzić swoich słów, słyszę że inni mają lepsze...”
Właśnie dlatego. Szukam odpowiednich słów, by mu odrobinę dorównać, ale nie znajduję. To specyficzna i poważna książka, co poraża swą ekspresyjną nieoczywistością i filozoficzną melancholią w bardzo wyszukany sposób. Niezwykle „inteligentna” wymaga wyjątkowego skupienia oraz uwagi. W zasadzie to zobowiązuje do najwyższego stopnia medytacji i rozkładania każdego słowa na czynniki pierwsze, żeby się wczuć w klimat. Wiecie, gdybym mogła do czegoś porównać tę książkę to z pewnością wybrałabym… ptasie mleczko. Kto pierwszy raz je jadł nie zastanawiał się w jakiś sposób ma zjeść żeby czerpać z tej czynności nieziemską ekstazę i przyjemność. Dopiero zorientowanie się, że pod warstewką czekolady kryje się prawdziwa piankowa rozkosz skutkowała tym, że najpierw zjadało się tylko te płateczki czekolady, by jak najdłużej zachwycać się ukrytym środkiem. Całą kwintesencją tego smakołyku. Już wiem, że „Cudze słowa” z pewnością przeczytam ponownie, ale inaczej. Wgłębiając się w jej nadzienie i wydobywając z niej jeszcze więcej szlachetności, doszukując się tego, co umykało przy zbyt szybkim konsumowaniu treści. Bez delektowania się słowami i bez pieszczenia ich, to tę książkę tylko by się pożerało bez smaku i rozkoszy, a już wiem że trzeba tu postępować jak ze wspomnianym wcześniej… ptasim mleczkiem. Owszem, może nie każdy będzie fanem takiej literatury, bo to wymagająca pozycja. Można być poirytowanym jakimiś nadmiernie oderwanymi frazesami filozoficznymi na pierwszy rzut oka… ale właśnie, to jest tylko pierwsze powierzchowne wrażenie jakie trzeba rozgryźć. Potem to już sama uczta dla zmysłów i to wcale nie na jeden raz.
„Cudze słowa” mogłyby być nieistotne. W końcu są „cudze” Nikt tak nas nie zna, jak znamy siebie sami. Więc dlaczego w tych słowach siedmiu osób wypowiadających się o Benedykcie jest tyle prawdy o nas samych? Dlaczego skłaniają do głębszych w istocie refleksji o naszej naturze? Dlaczego pozwalają zanurzać się w życiowych często trudnych do zrozumienia sytuacjach, identyfikować z nimi jakby to było do mnie i o mnie? Też tak macie?
„…Kiedy do nich mówił, mieli wrażenie, że są ważni, że wypełniają cały jego horyzont… Nosili te wspomnienia jak skarby”
Pożyczam te piękne słowa, bo sama takich bym nie stworzyła. Mogę to jednak zrobić, bo są dla mnie bardzo osobiste i bardzo je czuję. Mieliście w życiu wrażenie, że wypełniacie czyjś horyzont? Ja miałam, a teraz zostały mi największe skarby uwięzione w postaci wspomnień i chociaż…
„Duszę się w sosie własnym i odchodzę od kości, gdy cię nie ma”
Nie jestem w tym sama.
Ktoś powiedział, że dobra książka powinna w duszy czytelnika wywoływać obrażenia. Ta wywołuje, niezaprzeczalnie.