Zaczynając pisanie tej recenzji, jestem dokładnie 4 minuty po przeczytaniu książki. W zasięgu ręki ciągle mam chusteczkę, w głowie bezradny mętlik, a kącik lewego oka - choć wycierałam je już milion razy - nie przestaje być mokry. Siedzę z otwartym sercem i wilgotnymi oczami. Przez łzy wszystko widać wyraźniej. Może tak powinno się pisać recenzje. A może tak powinno się żyć.
Poznajemy rodzinę pięcioosobową. Chyba. Bo tak naprawdę wszystko kręci się wokół jednej, czasem dwóch. Kate ma białaczkę. Anna ma pełną zgodność genetyczną. Wszystko więc wydaje się proste. Anna jest dawcą. Jednak po trzynastu latach życia na zawołanie sprzeciwia się i idzie ze swoim problemem do sądu. Reakcje są różne, a rodzina jedna. Wychodzą na jaw wszystkie zaniedbania. Pojawiają się pytania o to, co zostało zrobione nie tak. Czy można kochać wszystkie dzieci tak samo? Jasne, że nie, ale czy można nie kochać ich wcale? Gdzie jest granica pomiędzy tym, co wolno zrobić dla uratowania życia, a igraniem ze śmiercią? Orfeusz przecież wyrwał śmierci ukochaną, ale czy jego historia nie uczy nas, że umierania nie wolno przerywać?
To druga książka Picoult, którą przeczytałam. Nie ostatnia. Że powieść jest genialna, poznałam bardzo szybko. Czytałam ją w błyskawicznym tempie i nie mogłam uwolnić się od niej nawet wtedy, kiedy bezwzględnie musiałam iść do łazienki. Jednak na 10 stron przed metą już wiedziałam, jaki będzie koniec. Uśmiechałam się, bo lubię happy endy... A później przekręciłam stronę. Mój Boże. Wszystko na odwrót, wszystko, czego się spodziewałam, legło w gruzach. I w zdziwionych łzach, których żadną miarą nie mogłam powstrzymać.
Chyba wiem, jak wyglądała ta książka przed wydrukowaniem. Leżała w pudełku i składała się z różnych karteluszków. Gęsto zapisane kartki zeszytowe, serwetki, paragony, bilety, kartki z kalendarza, pocztówki, zgniecione pudełka papierowe, wyrwane strony z gazet. Wszystko, na czym dało się pisać. Bo nie wierzę, że Jodi usiadła przy biurku i napisała sobie taką książkę jednym długopisem czy w czasie jednego wieczoru. Nie. To książka pisana łzami, splot wspomnień, skojarzeń, których autorka wcale nie planowała. To zapis nagłych olśnień, które pozwalają wstrząsnąć czytelnikiem, kiedy czyta on o wspólnym rozwiązywaniu krzyżówki czy zerknięciu w lusterko samochodowe. Tego nie można było napisać ot tak. To książka, która żyje swoim życiem, bo Picoult szuka słów razem z czytelnikiem, przy nim skreśla wyrazy i na jego oczach poprawia szyk zdań. A wszystko, wszystko, co robi jest absolutnie konieczne.
Dla mnie ta książka nie ma wad. Ma same zalety. Na przykład przedstawia obraz mężczyzny idealnego, którym jest Brian. Ostatnio stwierdziłam, że to właśnie miłość ojcowska jest dla mnie bardziej niezgłębiona od miłości matki. Tu mamy tatę doskonałego, ale i wolnego od wad męża. Czasem łapałam się na tym, że wypatruję wzmianek o Brianie, choć przecież nie on jest główną postacią. O ile w ogóle ktoś jest. Bo w książce mamy siedmiu narratorów, a więc i siedmiu głównych bohaterów. Każdy jednakowo ważny dla czytelnika i każdy niedoceniany przez resztę.
Picoult ma to do siebie, że stawia pytania. Czasem wręcz rozpaczliwie chodzi po powieści i zastanawia się, które pytanie gdzie postawić. Czy zgra się z tłem? Może trochę w prawo, a może na sąsiedniej stronie? Później idzie czytelnik. Chodzi po śladach autorki i zbiera te wszystkie chorągiewki z trzepoczącymi znakami zapytania. Zmierza do mety, uważnie się rozgląda, żeby nie pominąć nic, co zostawiła przewodniczka. Stąpa ostrożnie, waży kroki i słowa. Myśli, że kiedy zbierze wszystkie chorągiewki, na mecie dostanie w nagrodę odpowiedzi na wszystkie płaczące pytania. A kiedy dochodzi do mety, okazuje się, że został na lodzie z całą kolekcją różnych kolorów dociekań, na które nie potrafi znaleźć odpowiedzi ani w książce, ani w życiu. Bo przyglądając się każdemu z nich, widzi, że po obu stronach pytania jest miłość. I że każda odpowiedź zrani przynajmniej jedno serce.
Książki Jodi są lekkie. I nie są. Czyta się je, a w zasadzie chłonie w jednej chwili. Jedna chwila już jednak nie wystarczy, żeby o powieści zapomnieć. Z czytaniem jej książek jest trochę jak z jazdą samochodem. Zaczynasz lekturę, później kończysz, i niby jedziesz tym samym samochodem, niby w tym samym kierunku, niby z tymi samymi ludźmi, ale już zupełnie inną drogą. Picoult to autorka dla odważnych, dlatego tylko takim osobom mogę polecić tę książkę - tym, które nie boją się stwierdzić: muszę żyć inaczej, bo żyje się tylko raz. I raz się umiera.