Nie wiem czy autor sam wpadł na tytuł „Prokuratorka” czy wydawca to zasugerował, ale nie podejrzewam, że zwiększy to sprzedaż książki. Połowa czytelników przyklaśnie, druga połowa się zbulwersuje i taki tytuł ominie. Nie lepiej było poszukać czegoś bardziej neutralnego? Chociaż, biorąc pod uwagę, że bohaterka zachowuje się czasem nie jak prokurator, tylko jak blondynka, to może ma to jakiś ukryty sens?
Ale poważnie. Maciej Klimarczyk potrafi pisać. Stylistycznie niczego mu nie można zarzucić. Jego opis polskiej rzeczywistości politycznej jest bardzo trafny i prawdopodobny. Nie to co u Kościelnego w „Wybranym”, gdzie miałam wrażenie, że akcja rozgrywa się na Księżycu. U Klimarczyka nie ma żadnej wątpliwości, że opisuje nasze, polskie bagienko, dobrze zdokumentował temat i za to należą się pochwały. Gorzej, niestety, z budowaniem postaci i dramaturgią.
Prokurator Alicja Zakliczyńska, po kilkunastu latach pracy w zawodzie, zachowuje się jak stażystka po studiach, której wydaje się, że bezkompromisowością można zmieniać świat, tak jakby nie wiedziała w jakim świecie żyje. Wali co myśli, prosto z mostu, wchodzi w konflikty z przełożonymi i dziwi się, że jest za to karana. Nie ma żadnego instynktu samozachowawczego i chyba jednak brakuje jej inteligencji, skoro wali głową w mur, zamiast skorzystać z prostej zasady Machiavellego: „jeżeli nie możesz być lwem, bądź lisem” (niedosłownie).
Druga istotna postać kobieca, przyjaciółka Alicji, psychiatra Dorota Drecka również nie grzeszy rozumem. Nie widzi nic dziwnego w tym, że szef, którą ją nienawidzi z wzajemnością, nagle proponuje jej awans, pod warunkiem, że udzieli wywiadu reżimowej telewizji. Nie przyjdzie jej do głowy, że telewizja kłamie, a już po wszystkim, zamiast ujawnić mistyfikację kładzie ogon pod siebie i tylko pluje sobie w brodę. Drecka nie ma też żadnych obaw, żeby własnego pacjenta, u którego sama stwierdziła chorobę psychiczną, prosić o przysługę, za którą oboje mogą trafić do więzienia. Znów, jakby nie miała wieloletniego doświadczenia i nie wiedziała, że ludzie chorzy psychiczne mogą być nieobliczalni. Wystarczy, że przestaną brać leki. I nie ma, że to „zwykła dwubiegunówka”, wszystkiego nie da się w kilka dni zdiagnozować.
Dramaturgia w tej powieści praktycznie nie istnieje. Nie ma zwrotów akcji, nie ma mylnych tropów, właściwie nie ma śledztwa. Od razu dowiadujemy się, że syn wiceministra sprawiedliwości zostaje oskarżony o morderstwo, a tatuś ratuje synka używając wszelkich środków, aby przekonać wszystkich, że syn jest chory psychicznie i chciał popełnić samobójstwo rozszerzone. Kiedy, dość szybko (40%) poznajemy przeszłość synka i dowiadujemy się, co z niego było za ziółko, już nie ma żadnej tajemnicy do rozwiązania.
Dalej mamy tylko na okrągło mataczenia ministra i smęcenie o nudnym życiu pani prokurator zesłanej za niesubordynację do Pucka. Jeżeli niepokoimy się o bohaterkę w tym rzekomym thrillerze, to jedynie w sytuacji, gdy w autobusie bardzo chce jej się siusiu i nie wiemy, czy dotrzyma do stacji końcowej (naprawdę, tym razem nie żartuję). Niepotrzebny jest wątek z rzeźbiarzem, bo nie ma na zasadniczą akcję żadnego wpływu (no chyba, że dla kogoś z czytelników, tak jak dla naszej „prokuratorki” odkryciem na miarę Nobla będzie fakt, że kler i prawicowi politycy to jedna klika i ręka rękę myje).
Podwyższam ocenę za dobre intencje i zaskakujący pomysł na zakończenie. Dlaczego tylko pomysł? Bo znów zawiodło wykonanie. Byłoby o wiele ciekawiej, gdyby ten zwrot akcji pojawił się nie na końcu, a w połowie książki, i wtedy powinno się zacząć prawdziwe śledztwo. Alicja mogłaby się wreszcie wykazać jako prokurator, zamiast snuć się po Pucku i okolicach, wstrzymując mocz, pijąc wino i popadając w obłęd. Może wtedy doszłaby do wniosku, że morderca kłamie. Bo nasza niezłomna i podobno świetna „prokuratorka” uwierzyła mordercy. Moim zdaniem – to błąd. Cóż, być może spowodowany tym, że przeżyła załamanie nerwowe i była na prochach? [na marginesie: w tej książce wszyscy biorą leki na depresję: morderca, prokuratorzy, psychiatrzy, o pacjentach nie wspominając; czy to reklama antydepresantów?]
Ja w zeznanie mordercy kompletnie nie wierzę. Tym razem to syn mataczy. Tak wynika z jego portretu psychologicznego przedstawionego przez autora - to człowiek, który notorycznie kłamie, oszukuje nawet samego siebie. Ojciec wiceminister - to dla odmiany facet kuty na cztery nogi, cyniczny, stosujący zasadę ograniczonego zaufania, przynajmniej wedle opisu autora. Taki gość nie pozwoliłby sobie na popełnienie tak kardynalnego błędu (nie wchodzę w szczegóły, żeby za wiele nie zdradzać), a nawet gdyby, to inaczej by tę sprawę rozwiązał. Nie zaufałby takiemu synowi.
W końcowych podziękowaniach Maciej Klimarczyk przytacza komplement wydawcy, Waldemara Popka, po przeczytaniu książki: „Teraz jest pan pisarzem, nie autorem”. Dla równowagi wyrażę zdanie odrębne. Proszę w to nie wierzyć. Pisarzem to jest Wiesław Myśliwski. Żeby zasłużyć na to miano będzie pan jeszcze musiał sporo popracować.
Chętnie przeczytam kolejną książkę, żeby się przekonać, czy się to udało.