Co jakiś czas trafiają się książki, które okazują się przełomem w literaturze. Następnie mijają lata i... Nadal są tym przełomem, wchodzą do literatury klasycznej, a ja czytając je, w ogóle nie rozumiem, czemu akurat one. Na pewno rozumiem pionierów – nawet jeśli ich dzieła współcześnie zostały już wielokrotnie powtórzone, a motywy stają się zwykłym schematem. Lecz są takie powieści, które są doceniane przez rzeszę krytyków literackich, jeszcze większą rzeszę czytelników, a mnie tymczasem nic nie ruszają. Jednak to jest właśnie piękne w literaturze – każdy z nas inaczej postrzega te wszystkie niesamowite historie.
A te refleksje pojawiły się w kontekście pierwszej części "Księga zaginionych opowieści". Przede wszystkim reklama dźwignią handlu, a tutaj osoby odpowiadające za okładkę dobrze się spisały, ponieważ byłam przekonana, że to dzieło Tolkiena, a konkretniej TEGO Tolkiena. I w sumie tak jest, ponieważ są to fragmenty twórczości tego pisarza. Niemniej ja w swojej niewiedzy byłam przekonana, że to jakieś dalsze, wielkie dzieła. Dla usprawiedliwienia powiem, że mnie jakoś fenomen tolkienowski ominął, a że od lat mam problem z przeczytaniem jego największej trylogii, a samego "Hobbita" stosunkowo źle pamiętam, to chciałam rozpocząć z czymś nowym. Stąd moja szybka i jak widać niedokładna decyzja. A piszę to, ponieważ pragnę pokazać Wam, jakim typem czytelnika w tym przypadku byłam.
Jednak odchodząc od refleksji i moich anegdot, mam mieszane odczucia co do tej pozycji literackiej. Przede wszystkim poczułam się mocno znudzona. Nie potrafiłam odnaleźć się w świecie Środziemia i docenić tych tekstów. Zawsze podziwiałam styl Tolkiena i tutaj również czułam to coś, co już zaobserwowałam przy wcześniej wspomnianym "Hobbicie". W końcu mam wrażenie, że naprawdę ciężko nie poczuć unikatowości stylu pisarza. Owszem – można go nie polubić lub wręcz właśnie uwielbiać, ale to coś charakterystycznego bez wątpienia istnieje i nadaje pewien kierunek całości. Uważam to za wielkie osiągnięcie, gdyż odczułam to, znając tak słabo twórczość autora. Szkoda właśnie tylko, że mimo tej iskierki zachwytu dominowało znudzenie.
Przede wszystkim musiałam się zmuszać do dalszego czytania tej książki. Żałowałam, że zdecydowałam się na jej przeczytanie i niestety słyszałam ten cichutki głosik mówiący, że to książka powstawała wyłącznie dla pieniędzy – by zarobić więcej, by świat tolkienowski trwał dalej (nie mam wątpliwości, że będzie trwał dalej i to bez takich dzieł). Z drugiej strony miałam poczucie, że jeśli nawet mój sceptycyzm jest potwierdzony, to wiele fanów zapewne czuło radość, mogąc poznawać nowe aspekty uniwersum i czytać komentarze Christophera Tolkiena. W końcu to przedłużenie życia pewnych aspektów i rodzaj analizy ich.
Dlatego nie jestem w stanie w taki jawny sposób powiedzieć o "Księdze zaginionych opowieści", że to zła książka. Raczej książka stanowczo nie dla takiego czytelnika jak ja, czyli czytelnika, który nie zna nawet podstaw uniwersum, który nie żyje latami w świecie wyobraźni i który zdecydował się zapoznać z powieścią z czystego kaprysu i przypadku. Niemniej mam przeczucie, że wiele fanów Tolkiena naprawdę powinno sięgnąć po tę pozycję, by dopełnić pewne aspekty, ale przede wszystkim dostać szansę powrotu do swojego ukochanego świata. Czy to nie jest wspaniałe?
Książka z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl