Doczekać się na tę powieść w bibliotece graniczyło z cudem. Postanowiłam więc dołączyć tę pozycję do swojej kolekcji (niestety z filmową okładką, czego w książkach bardzo nie lubię). Szczerze? Jestem rozczarowana. I nie wiem czy przyczyną jest zbyt duża ilość recenzji, wychwalających tę powieść, jakie przeczytałam wcześniej, a co za tym idzie fakt, że się bardzo ale to bardzo nakręciłam i nastawiłam na niesamowite przeżycie. Być może…
Czegoś mi tu jednak brakowało. Na coś wciąż czekałam i nie doczekałam się. Nie porwało mnie.
McCarthy prezentuje wizję apokalipsy zaistniałej w wyniku katastrofy. Przez całkowicie zniszczony świat, gdzie trudno o jakiekolwiek oznaki cywilizacji, gdzie wszystko przestało istnieć już wiele lat temu wędruje ojciec z synem. Wszystko już się dokonało, nie ma wstrząsów, wybuchów i pożarów. Wszędzie już widać tylko trupy, porzucone wraki samochodów, martwe zwierzęta, ruiny domów, sklepów, nie ma natury. Ocaleni wiedzą, że nie ma przed nimi żadnej przyszłości. Każdy dzień jest taki sam. To walka o przetrwanie, o jedzenie, o ciepło. Idą przed siebie drogą we mgle, pyle, brudzie, drogą prowadzącą w nicość i otchłań. Ta wędrówka jest maleńką namiastką nadziei, gdy nie ma nic innego. Bohaterowie idą w przeświadczeniu, że i tak za kilka dni przyjdzie im umrzeć, bądź z głodu, bądź wycieńczenia czy po prostu padną ofiarą kanibali. Przetrwanie nie ma tu żadnego sensu, bo świat nie istnieje, cywilizacja uległa degradacji, rozkładowi. Co podkreśla również surowy, ascetyczny styl i język.
Wiem, dialogi miały być niezwykle proste, oszczędne, czasem wręcz toporne, bo też w tej sytuacji nie mogły być inne. W chwili, gdy świat jest na skraju istnienia nie można prowadzić niewiadomo jak poważnych dysput. Tym bardziej, że rozmawiali ojciec z synem – małym chłopcem. Niemniej jednak ilość zwrotów „dobrze” i „nie wiem” w dialogach mnie raziła.
Nie wspomnę o ogólnym fatalnym przekładzie. Wiele słów można było zastąpić innymi, bardziej adekwatnymi do sytuacji.
Ale myślę, że więcej wyczytać tutaj należało między wierszami. Całym sednem były tutaj niedopowiedzenia, znaki zapytania. Ta minimalistyczna forma językowa miała się komponować z ponurą tematyką.
W tej powieści drogi autor niczego nie analizuje, nie raczy nas mądrościami, refleksjami, filozoficznymi przemyśleniami na temat tego, co się stało i jakie były przyczyny tego kataklizmu. Jest wiele pytań, nie ma żadnej odpowiedzi, nie ma gotowego rozwiązania.
Nie wiadomo co ma zrobić ze sobą człowiek w sytuacji gdy świat nie ma sensu, gdy świata nie ma? Jaki jest cel tej jego wędrówki? Czy człowieczeństwo ma jeszcze rację bytu gdy świata nie ma? Co my byśmy zrobili na miejscu bohaterów, ile sił byśmy w sobie znaleźli, by przemierzać tę drogę ku zatraceniu?
Przyznaję, że powieść pięknie mówi o dobroci, o tym, by do samego końca pozostać człowiekiem i okazywać to człowieczeństwo innym, choćby oni mieli najgorsze wobec nas zamiary. Pięknie opisuje więź ojca z synem, jego dążenie do przygotowania syna do samotnej wędrówki. Bo to właśnie ten chłopiec niesie w sobie ogień, niesie nadzieję…
Ale ta alegoria ludzkiego losu, ciężka i przygnębiająca nie ma takiej siły rażenia, jakiej się spodziewałam.