„Jak na swój gatunek, to naprawdę wciąga” – ta myśl towarzyszyła mi dość długo podczas lektury „Uwikłania”. Tak, całkiem fajnie to do mnie przemawiało – z jednej strony rzucało się w oczy, że Miłoszewski chce napisać taki nieco ambitniejszy kryminał, wskazywały na to te najbardziej zewnętrzne, „widoczne” okoliczności, podjęcie w tekście problematyki terapii psychologicznej oraz tego, jakie źródła ma duża część biznesu w Trzeciej RP, ale nie tylko one, także np. mnogość nawiązań literackich. W każdym razie widać było że autor nie ma zamiaru, cóż, umizgiwać się do czytelnika. Że to nie ma być Coben :) Z drugiej – naprawdę miałem wiele frajdy z czytania, nawet gdy weszła, siłą rzeczy, dochodzeniowa żmudność (bo nasz dzielny śledczy chodził po biegłych itd.) to nie miałem poczucia, by pisarz musiał się z nią jakoś szczególnie zmagać, wyglądało to tak, jak gdyby poddawała mu się ona sama. A to o to zadaje się o takie właśnie wrażenie idzie w tego typu zmaganiach :)
Do tego dochodziła naprawdę w miarę sprawnie robiona kreacja postaci. Rzecz charakterystyczna: gdzieś tak od czterdziestu procent tekstu autentycznie czułem się tak, jakbym znał tych ludzi co najmniej od kilku tomów jakiegoś cyklu literackiego, nie raptem od początku tej konkretnej książki. A to już chyba spore pisarskie osiągnięcie.
No, tylko, że potem coś dziwnego zaczęło się dziać z samą fabułą. O ile kreacja świata (notabene duży plus za Warszawę jako jednego z bohaterów książki) dalej była nader okej, o tyle sam ciąg przyczynowo-skutkowy już nie. Interesujące, że mogę w sumie podać dokładny moment, kiedy moim zdaniem zaczęło się to walić – o ile sekwencja z kojarzeniem cyferek była jeszcze bardzo w porządku, o tyle cudowne odnalezienie nekrologu już nie. Ciężko mi sobie wyobrazić, by prokurator, goniony terminami, pracujący nad kilkoma sprawami naraz, tak po prostu w tak olbrzymim stopniu zaufał swojej intuicji. Nawet super-hiper-wspaniały-stróż-prawa-pan-prokurator-Szacki.
Generalnie im dłużej tę książkę czytałem, tym bardziej miałem wrażenie elementów rozpadu struktury tekstu. Nie rozpadu jako takiego, wszystko ogólnie trzymało się kupy aż do końca, właśnie „elementów rozpadu”. Ten Zły tak po prostu dzwoni do naszego dzielnego śledczego (ej, co on właściwie chciał przez to ugrać?), serio? Tu muszę zresztą dodać pewną bardzo konkretną uwagę techniczną – gdyby to Szackiemu pozwolono wybrać wtedy knajpę, w której panowie się spotkali, cała ta scena robiłaby o wiele, wiele większe wrażenie. Szczegół, ale w naprawdę wielkim stopniu zmienił, przynajmniej w moim wypadku, percepcję tego, jak wiele Ten Zły może.
I, konsekwentnie, finał powieści nie powala. Serio nikt by się wcześniej nie zorientował, co ich wszystkich łączy? Naprawdę? Serio ten człowiek mógł połączyć losy tylu osób – to trochę jak z tą intuicją naszego śledczego: ciężko w to uwierzyć. Ciężko uwierzyć w taką liczbę zbiegów okoliczności.
Ale, podkreślmy to, samą koncepcję uwikłań opisanych przez Miłoszewskiego jak najbardziej kupuję i ciężko będzie mi o nich (i o ich skali) zapomnieć. Tak: to już dużo.