Nie planowałam czytać tej książki, ale kolega
@Mackowy był łaskaw napisać w opinii, że bohaterem jest ukraiński Wallander – więc jako fanka Wallandera uznałam, że muszę się do tego ustosunkować.
Co prawda kapitanowi Josifowi Melnykowi jednak do Kurta Wallandera trochę brakuje, ale nie jest to zarzut, bo książka okazała się świetna.
Co mi się w niej najbardziej podobało - choć nie wiem, czy podobało jest dobrym określeniem –
to postapokaliptyczny klimat. Zakładam, że nie wykreowany przez autora, a rzeczywiście do dzisiaj panujący w Prypeci (i nie tylko) po awarii reaktora w oddalonej o kilka kilometrów elektrowni. Ziemia teoretycznie opuszczona i wymarła żyje jednak własnym życiem, na powierzchni i pod nią. Zrujnowane budynki z rozkradzionym wyposażeniem. Roślinność wyrastająca z wybitych okien domów
lub samochodów. Prasa z przedednia katastrofy na stole w kuchni. Zeszyty i podręczniki porzucone
w pośpiechu na szkolnych ławkach. Wesołe miasteczko, którego nie zdążono uroczyście otworzyć
i oddać do użytku. Jak być jeszcze bardziej trendy, kiedy wycieczka z przewodnikiem nie wystarczy? Zorganizować sobie wieczór kawalerski w zonie. Interesy kwitną, może masz w domu meble wykonane z tamtejszych drzew albo jakaś część twojego auta zawiera sobie przetopiony surowiec ze skażonego terenu? W Prypeci i w Czarnobylu możesz także spotkać dawnych mieszkańców, którzy powrócili do swoich domostw, nie widząc dla siebie innej drogi i innego miejsca ostatecznego spoczynku. Wszędzie radioaktywny pył, duchy przeszłości pod różnymi postaciami – i niemilknące, wciąż wyraźnie słyszalne echo ZSRR. Z wielkim smutkiem się to czyta, ale i z zafascynowaniem – autor potrafi wywołać naprawdę różne odczucia. Należy tu dodać, że akcja dzieje się współcześnie, mamy nawiązania do całkiem niedawnych wydarzeń (Majdan).
W owej ponurości, w takiej przekonująco oddanej atmosferze rozwiązywana jest zagadka śmierci Leonida Sokołowa, syna byłego rosyjskiego ministra, wciąż bardzo wpływowej i posiadającej władzę postaci. Do sprawy najęty został rosyjski policjant i żołnierz Aleksander Rybałko, któremu w życiu jest już prawie wszystko jedno – i zajmuje się nią również wspomniany ukraiński kapitan, Josif Melnyk. Przez pewien czas kroczą oni różnymi ścieżkami, które w końcu się jednak przecinają. Obu panów mundurowych trudno nie obdarzyć sympatią, a często też współczuciem, bo oczywiście każdy poza pracą ma jakieś życie prywatne, które zdecydowanie lepiej mogłoby się układać. Wątki osobiste i takież motywacje bohaterów są tu zresztą bardzo wyraźne i ważne. A różne skutki katastrofy - nie tylko zdrowotne - odczuwalne dla wszystkich.
Zabójstwo Leonida w zonie to, rzecz jasna, dopiero początek. Trzeba się cofnąć do feralnego roku 1986, do wtedy dokonanej zbrodni, starych dokumentów, tyczących się jej osób i powiązań. Stare sieci wciąż trzymają się mocno i ktoś chce wyrównać rachunki. Robi to w bardzo widowiskowy sposób i gotów jest także ponieść dodatkowe, nieprzewidziane koszty, gdy uznaje to za konieczne.
Przebieg tej sprawy niejednokrotnie mnie zaskoczył, co uznaję za kolejny plus. Zaskakujące były również kolejne odsłony prawdziwych twarzy bohaterów. Gdy wszystkie karty zostały odkryte, dopiero wtedy przyszło mi do głowy, że pewnych rzeczy mogłam się spodziewać. A jednak się nie spodziewałam. Akcja wciąga od pierwszych stron i trzyma w napięciu do samego końca.
I wreszcie trzecia zaleta, dla mnie bardzo ważna – styl pisarski autora i też, jak sądzę, warsztat tłumacza. Na bardzo wysokim poziomie, świeży, niewyświechtany, nieoklepany, bez oczywistości w rodzaju blady jak ściana, za to np. z takimi porównaniami: Step ustąpił miejsca pasowi przygranicznemu, równie posępnemu i bezdusznemu, co układ scalony w komputerze (s.123).
Naprawdę dobry kryminał, życzyłabym sobie takich więcej.