Niektórzy polscy autorzy potrafią mnie jeszcze zaskoczyć. Czy to w pozytywnym czy negatywnym znaczeniu tego słowa. W tej pierwszej kategorii zdecydowanie znalazła się Ewa Stec, która Klubem Matek Swatek zyskała sobie moją sympatię. Książka, mimo dziwnego zakończenia, które nie do końca przypadło mi do gustu i tak w jakiś sposób spodobała mi się. Autorka pokusiła się o coś nowego, co według mnie po za kilkoma błędami, udało się.
Obecność drugiej części na półce nie spowodowała we mnie zgorszenia, a nawet wręcz przeciwnie. Ucieszyłam się, że będę miała okazję powrócić do szalonych przygód Danuty, Beaty, Krystyny i Jadwigi. Na początkowych radościach się zaczęło i skończyło. Z każdą kolejną stroną mój zapał do książki malał, a rozczarowanie wzrastało. W pewnym momencie zaczęłam się zastanawiać czy aby na pewno czytam odpowiednią książkę. Patrzę na okładkę, szukam bohaterów, nie no... Przecież wszystko się zgadza, a jednak ciągle trzymałam się wrażenia, że coś jest nie tak. I teraz jedynie pozostaje mi zadać pytanie do autorki: Co się stało?!
Kontynuacja, zarówno dla czytelników, jak i dla autorów to jedna wielka niewiadoma. Presja czasu oraz oczekiwań tłumów, znacząco wpływa na treść nadchodzącego dzieła. Naprawdę nie wiem co mogło spowodować tak wyraźną zmianę pomiędzy dwoma częściami KMS. Pierwsze co już od samego początku można zauważyć to brak charakterystycznego dla autorki humoru, który w pierwszym tomie wręcz się przelewał. W przypadku Londynu nie zaśmiałam się nawet raz. Kolejną kwestię, jaką chciałabym poruszyć to poprowadzenie dalszych losów głównych bohaterek, a raczej podzielenie ich w książce, gdzie praktycznie 95% historii to te o Jadwidze i Krystynie. Beata i Danuta w Londynie jakby nie istnieją. Gdyby nie spotkania całej czwórki, to chyba na ich temat nic byśmy się nie dowiedzieli.
Sam koniec książki potwierdził tylko to co już od samego początku przeczuwałam. Ewa Stec kompletnie nie radzi sobie z zakończeniami swoich powieści. Jak w pierwszym tomie niewyobrażalnie mąciła, tak tutaj przedłużała ile tylko się dało. W pewnym momencie tej kompletnej, czytelniczej katastrofy błagałam, aby ta książka w końcu się skończyła. Miałam dość czytania 70 stron o tym samym. Kiedy wreszcie nadeszło ów rozwiązanie, pomyślałam, że autorka chyba sobie ze mnie kpi. Po takiej kolokwialnie mówiąc zadymie, nie dzieje się nic i wszystko kończy się dobrze i szczęśliwie? No nie mogę po prostu. Zakończenie jak z jakiejś bajki, które ani trochę nie przypadło mi do gustu (podobnie jak całość).
Przed najniższą oceną, powieść ratuje jedynie przystępny styl, dzięki któremu czyta się ją łatwo, szybko i w miarę przyjemnie. Sam pomysł na wymyślenie takiej historii zasługuje na dodatkowy punkt. Szkoda, że jednak autorka nie spróbowała inaczej zaplanować całej książki, tak aby nie wyszła z tego niewiarygodna bajka, a powieść z krwi i kości. KMS może tak naprawdę spodobać się każdemu, gdyż brak mojego zachwytu wynika głównie z poprowadzenia akcji oraz zakończenia, które nie było w moim guście. Teraz tylko do was należy decyzja czy warto poznać cztery wariatki w zupełnie innej scenerii.