Ludzie do perfekcji opanowali zdolność klasyfikowania, dzielenia i porządkowania rzeczywistości. Wydaje nam się, że tylko w ten sposób możemy poradzić sobie ze światem. Dlatego wszystko dzielimy. Na pary i w grupy. Stawiamy grube, mniej lub bardziej słuszne, granice między przeciwieństwami: biały-czarny, dobry-zły, północ-południe, lewo-prawo, góra-dół, mądry-głupi, bogaty-biedny, prawo-bezprawie, polonista-matematyk, ja-inny. Można by wymieniać w nieskończoność. To właśnie te opozycje stanowią o naszym życiu, o naszym postrzeganiu rzeczywistości. Nagorzej jest, kiedy w uporządkowanym świecie nagle pojawi się ktoś, kto udowodni, że można inaczej, kto myśli niestandardowo i burzy zastany porządek. Okazuje się, że wystarczy jednostka, by rozsadzić system od środka. Najbardziej więc sporna zdaje się być granica między normalnym i nienormalnym człowiekiem, bo gdzie ma przebiegać linia graniczna owej „normalności”? Kto ma ją ustanawiać? By przypomnieć sobie, że nie wszystko jest takie oczywiste, jak próbujemy sobie to na co dzień wmawiać, dobrze jest wytrącić się czasem z normalności. Można to uczynić przy pomocy świetnej książki Sabiny Berman „Dziewczyna, która pływała z delfinami”.
Izabelle „otrzymuje” w spadku po siostrze podupadającą przetwórnię tuńczyka Pociecha, wymagający wyremontowania dom i stworzenie, skamlące i jedzące piasek, które okazuje się być jej siostrzenicą. Kobieta robi wszystko, aby przywrócić siostrzenicę światu: uczy ją słów, posyła do szkoły, potem na studia. Wspiera i stara się rozwijać jej zdolności. A nade wszystko akceptuje to, że Karen nie patrzy w oczy, nie podaje ręki, że jest „niestandardowym” człowiekiem, „zdolną inaczej”, jak sama siebie określa. Lubi zwierzęta, nurkowanie i tuńczyki, z którymi zwiąże swoje dorosłe życie.
W zasadzie recenzja powieści Sabiny Berman mogłaby się składać z samych cytatów. Byłaby wtedy najtrafniejsza i zdecydowanie najlepsza, ale wymagałaby ode mnie też najmniej wysiłku. Nie mogę i nie chcę sobie na to pozwolić, postaram się zatem jakoś wszystko wypośrodkować. „Dziewczyna” jest niewątpliwie bardzo dobrą powieścią, a poświęcony jej czas nie będzie zmarnowany. Podobają mi się w niej przede wszystkim fragmenty dotyczące języka. Rozważania na temat czasu teraźniejszego i przyszłego oraz tego, czy słowa, które nazywają rzeczywistość, oddają to, co istnieje, czy może jednak są abstraktem. „Te, które najbardziej mi się podobały, i które nadal najbardziej mi się podobają, to rzeczowniki, czyli nazwy rzeczy, które są najbardziej. Rzeczy, które można złapać, usłyszeć, powąchać, a które czasami dodatkowo mają wdzięk istot żywych, jak ptaki, koty, mrówki, żółwie. Bardzo lubię też nazwy kolorów, które są tymi rzeczami, których prawie nie ma. To znaczy ledwo istnieją. Pomiędzy bytem, a niebytem są jak cud. Zielony, niebieski, żółty, czarny, biały, czerwony. Bardzo śmieszy mnie to, że kolory są, choć z łatwością mogłyby przestać być. Jednak odmiana czasowników w czasie przyszłym mnie przerasta. Jak można mówić o czasie, który nie istnieje i o którym nikt nie wie, jaki będzie, kiedy będzie istniał?”. Autystyczna, upośledzona Karen zmaga się z tymi samymi pytaniami, co światowi językoznawcy. Tylko, że w przeciwieństwie do nich, potrafi z całą prostotą i odwagą stwierdzić: głupie. „Mówię o tym, bo to duża różnica między mną a ciotką – ona uważa, że słowa to rzeczy, które istnieją, Ja natomiast wiem, że to tylko zlepki dźwięków, bo rzeczy, które istnieją, nie potrzebują słów żeby istnieć”.
Drugim aspektem, który przykuł moją uwagę, była doskonale ukazana różnica między światem ludzi i zwierząt. Różnica, którą ludzie chcieliby widzieć, a która niekoniecznie istnieje tak, jak sobie tego życzymy. Bohaterowie powieści to zootechnicy, inżynierowie uboju, pracownicy przetwórni tuńczyka. Na jej kartach znajdziemy kilka scen okrucieństwa wobec zwierząt. Zabijamy, by żyć. Tak sobie to tłumaczymy. A jednak niektórym z nas sprawia to przyjemność. Czujemy się lepsi od zwierzęcego inwentarza. Istota ludzka jest lepsza od papużki imieniem Max. Dlaczego? Bo to ją wybrał Bóg i uczynił wyjątkową. Bo myśli, więc jest. A zwierzęta nie istnieją, nie tak, jak ludzie. Karen powiedziałaby, że to głupie. Mnie wypada się z nią jedynie zgodzić. „Drzewa, morze, ryby morskie, słońce, księżyc, wzgórze albo ogromny łańcuch górski – nie, nie istnieją w pełni, istnieją na niższym poziomie egzystencji. Dlatego zasługują na to, by być dla ludzi towarem, pożywieniem albo krajobrazem i niczym więcej. A kto utwierdza ludzi w przekonaniu, że myślenie jest działaniem najważniejszym we wszechświecie? Kto utwierdza ich w tym, że myślenie jest działaniem, które dzieli istoty na niższe i wyższe? No tak, myślenie. Ja natomiast nigdy nie zapomniałam o tym, że najpierw istniałam, a potem z wielkim mozołem nauczyłam się myśleć”.
Berman zdecydowała się z swej powieści na bardzo ciekawy sposób narracji. Narratorką jest zatem sama Karen. Fakt, że historię opowiada osoba niestandardowa jest w powieści wyczuwalny i wyraźnie zarysowany. Sposób przekazywania dziejących się wydarzeń nie jest liniowy. Bardzo często Karen przedstawia jakieś zdarzenie, a dopiero po kilku stronach, w retrospekcji, dowiadujemy się, jak do niego doszło. Zabieg ten czyni lekturę jeszcze ciekawszą.
Gorąco zachęcam do zapoznania się z historią Dziewczyny, która pływała z delfinami. Bowiem wszystko jest w porządku, póki inni klasyfikują Nas do grupy ludzi „normalnych”, „standardowych”. Ale nie zawsze musi tak być. Czasami przecież, ni stąd ni zowąd, uświadamiamy sobie ze zgrozą, że Ja to ktoś Inny.