Wczoraj pocałowałam męża po raz ostatni. On oczywiście jeszcze nie zdaje sobie z tego sprawy…[1].
Tak się cała ta historia zaczyna. Joyce postanawia… wyjechać? uciec? W każdym razie jakoś zniknąć.
Nie powinnam malować. Frank tego nie lubi. Chociaż Genevieve Crane twierdzi, że jestem niezwykle utalentowana. Matka, która sobie dogadza, gdy trzeba zaplanować posiłki, odkurzyć dywany i zadbać o świeże kwiaty w wazonach, daje zły przykład dzieciom[2].
Powinnam skoncentrować się na obowiązkach. Nigdy nie robię tego wystarczająco dobrze, choćbym nie wiem, jak bardzo się przykładała. Frank zawsze potrafi mi to udowodnić – pokazując palcem kurz na półce, lepką plamę soku na podłodze, kosz śmierdzący brudną pieluchą[3].
Ciekawy typek z tego Franka. Nie lubi też, kiedy żona podlewa kwiaty w czasie okresu, bo uważa, że wtedy jej trujące miazmaty szkodzą roślinom. Tak w ogóle, to on wielu rzeczy nie lubi, więc nic dziwnego, że Joyce zaplanowała, że pewnego dnia pocałuje go po raz ostatni. Przypomniało mi to horror „Żony ze Stepford”. Tylko ta krew…
Czarnoskóra pomoc domowa, Ruby Wright (jest rok 1959, więc segregacja rasowa w USA trwa w najlepsze i wiele lat jeszcze potrwa), przyjeżdża, jak trzy razy w tygodniu, sprzątać w domu Joyce Haney (oraz innych domach w zamożnej dzielnicy Sunnylakes). Małe dzieci są same, w kuchni widoczne są ślady krwi. O miejscu pobytu Joyce nikt nic nie wie, zniknęła. Frank Haney wyjechał w sprawach zawodowych, czyli ma alibi. Detektyw, Michael Blanke, nowy w Santa Monica, prowadzi śledztwo, na razie w sprawie zaginięcia.
Brooklyński detektyw, Michael Blanke, któremu nie powiodło się w wielkim mieście, do Santa Monica (w latach pięćdziesiątych była to pipidówa) właściwie został zesłany. Jako człowiek z zewnątrz, działa według mocno odmiennych metod, a jego techniki, sposoby i metody śledcze mocno różnią się od tych, do których przywykła lokalna policja. Na przykład stara się rozmawiać z Ruby – dziwak, który nie wie, że z czarnuchami się nie rozmawia, im się tylko wydaje polecenia. A Ruby, okazuje się, wie bardzo dużo, choćby to, że pani Ingram ma romans i nawet wie z kim, wie albo może się dowiedzieć, co takiego widziała Barbara, córka Joyce i wiele innych takich.
Problem stanowią kobiety. Pani Ingram, pani Crane, panna Klintz. Fran ma rację, Mick po prostu nie potrafi się dogadać z mieszkańcami Sunnylakes. Niedobrze. Bo Joyce Haney kończy się czas – o ile już się nie skończył[4].
Książka składa się na zmianę z rozdziałów/relacji Michaela, Ruby i Joyce. „Bardzo długie popołudnie” to niezły kryminał społeczno-obyczajowy oraz – jak twierdzi sama autorka – książka o feminizmie. Jest to powieść, którą można polecić tym, którzy nie gustują w odrażających scenach gwałtów, bestialskich tortur, upokarzania kobiet, drobiazgowo szczegółowych opisów ran itp. Według dzisiejszych standardów jest kryminałem po prostu łagodnym i niewątpliwie inspirowanym ruchem Black Lives Matter. Czytelnik może się zastanawiać, jakie predyspozycje miała autorka, biała kobieta, urodzona w Niemczech, mieszkanka Londynu, by pisać o latach pięćdziesiątych w USA i segregacji rasowej, więc po prostu dobrze jest zdawać sobie sprawę, że to jednak nie jest dokument. Polecam.
---
1. Inga Vesper, „Bardzo długie popołudnie”, przekład Jacek Żuławnik, Wydawnictwo Słowne, 2021, s. 9.
2. Tamże, s. 67.
3. Tamże, s. 111.
4. Tamże, s. 136.