Za każdym razem, gdy sięgam po kolejną pozycję z twórczości sióstr Bronte lub Jane Austen, odczuwam ogromną radość. Radość, którą można porównać z powrotem w stare, dobrze nam znane i przyjazne miejsce. Przy tych dziewiętnastowiecznych historiach odpoczywam, zapominam o realnych troskach, uspokajam się. Ich szczególny rytm pomaga w wyciszeniu się. I choć jeden tytuł zachwyca mnie bardziej, a drugi mniej - to do każdego mam ogromny sentyment. Postanowiłam sobie już jakiś czas temu, że przeczytam całą bronteowską i austenowską twórczość oraz stopniowo zapełnię nią biblioteczkę, aby kiedyś móc do tych historii powrócić. Wtedy wystarczy, że podejdę do półki i ściągnę z niej wybrany tytuł. Na przykład "Profesora", którego ostatnią stronę niedawno przewróciłam...
"Profesor" to debiutancka powieść najstarszej z sióstr Bronte - Charlotte. Utwór został wydany po śmierci autorki, natomiast polskojęzycznym czytelnikom dane było się z nim zapoznać dopiero w 2012 roku. Dla mnie było to piąte spotkanie z twórczością znanego rodzeństwa i od razu szczerze przyznam, że wysoka pozycja "Wichrowych Wzgórz" Emily Bronte oraz "Lokatorki Wildfell Hall" Anne Bronte w mym własnym odczuciu pozostaje niezachwiana. W "Profesorze" historia jest mniej ciekawa niż bym oczekiwała, postaci nieco papierowe, pełne stereotypów, a wątek miłosny - trochę naciągany. Nie zmienia to jednak faktu, że czytałam tę książkę z niemałą przyjemnością i cieszę się, że mam ów tytuł w swych zbiorach. Zdaję sobie sprawę, że był to debiut Charlotte i poza tym - jako brontemaniaczka - mam dla moich ulubionych autorek wiele wyrozumiałości.
Głównym bohaterem książki uczyniła pisarka - co ciekawe - mężczyznę. William Crimsworth to młody człowiek, który szuka swojego miejsca w świecie. Nie wie za bardzo, co chce robić. Nie ma też oparcia w rodzinie, bo rodziców stracił w dzieciństwie, wujowie odwrócili się od niego po odrzuceniu oferty pracy i zamążpójścia, a starszy brat, do którego udaje się pełen nadziei - okazuje się oschłym, despotycznym i nieczułym człowiekiem. Znajomość z niezwykle cynicznym, ale i pomocnym jegomościem o nazwisku Hunsden okazuje się dla bohatera przepustką do lepszego życia. Wyjeżdża do Brukseli, gdzie otrzymuje posadę nauczyciela języka angielskiego w szkole dla chłopców i sąsiedniej szkole dla dziewcząt. Przełomowym momentem stanie się dla niego spotkanie z Frances Evans Henri - skromną i wrażliwą uczennicą o angielsko-szwajcarskich korzeniach. Między tym dwojgiem zacznie się rodzić powoli uczucie - troszkę mdłe, pozbawione porywów i rumieńców. Ale jak mamy wierzyć - prawdziwe.
Tak się akurat złożyło, że jestem w trakcie czytania biografii poświęconej rodzinie Bronte - "Na plebanii w Haworth" Anny Przedpełskiej-Trzeciakowskiej. Czytam sobie niespiesznie, mniej więcej po rozdziale dziennie. Lektura jest w moim odczuciu fantastyczna - to znakomite uzupełnienie twórczości trójki pisarek. Gdy zaczynałam "Profesora", to byłam świeżo po zapoznaniu się z brukselskim etapem w życiu Charlotte i Emily - a w szczególności Charlotte. Debiut najstarszej siostry zawiera autobiograficzne wątki, które są (w pewnym stopniu oczywiście) odzwierciedleniem jej przeżyć na Starym Kontynencie. Przeżycia te silnie odcisnęły się na jej zdrowiu, jak i twórczości. Mówiąc wprost - autorka przeszła zawód miłosny. Obdarzyła uczuciem swego nauczyciela, który był mężem kierowniczki szkoły; szkoły, w której przyszło jej się uczyć, a potem pracować. Postać Crimsowortha nawiązuje więc do profesora Hegera, którego Charlotte idealizowała. Mademoiselle Reuter (szefowa pensji dla dziewcząt) to odpowiednik żony Hegera - zdemonizowany w oczach autorki. Natomiast skromna Frances Henri miała posiadać cechy samej Charlotte. Wiedząc to wszystko jeszcze przed przystąpieniem do czytania, miałam nadzieję na jakąś kontrowersyjną i łamiącą konwenanse historię. Niestety dostałam dość powierzchowną opowieść, a jedynym bohaterem, który wzbudził moją sympatię, był niezastąpiony cynik i prześmiewca - Hunsden.
Na koniec pozostaje mi dodać, że "Profesora" czyta się szybko - oczywiście tym, którzy lubią podobny styl. Niektóre fragmenty były co prawda przydługawe i przynudnawe, ale mnie to jakoś szczególnie nie raziło. Książka (jak i wszystkie poprzednie, które miałam szansę przeczytać) jest pięknie wydana, za co ukłon w stronę Wydawnictwa MG. Charlotte Bronte zdążyła napisać najwięcej powieści z całej trójki sióstr-pisarek. Póki co jednak - nie będzie moją ulubioną siostrą. Ale ma jeszcze szansę to zmienić, gdyż przede mną "Shirley" oraz "Villette". Nie mogę się doczekać!