Muszę się do tego przyznać - mam problem z McCarthym. Cały czas czegoś mi w nim brakuje. Nie, że jakiegoś sensu-przesłania, tylko czegoś bardziej nieuchwytnego. Za każdym razem, kiedy czytam jego powieści, odnoszę nieprzyjemne wrażenie ślizgania się po tafli jeziora, podczas gdy ja bym chciała w głąb - do cholery! - zajrzeć.
(Nie wykluczam przy tym, że być może istnieją osoby, które drogę do głębi McCarthy'ego znalazły.)
W każdym razie, tak było i tym razem. ,,To nie jest kraj dla starych ludzi'' brzmiało jak coś, co będzie w stanie mnie porwać (i do pewnego momentu tak było, już nawet zaczynałam się cieszyć), jak coś co wreszcie mnie zainteresuje, jak coś, co ma szansę zostać w mojej głowie na dłużej. Tymczasem... tymczasem stało się to, co dzieje się zawsze gdy McCarthy'ego czytam. I żeby nie było, że jestem uprzedzona - za kolejne książki McCarthy'ego zabieram się w odstępach kilkuletnich, bo jestem przeświadczona, że czasami może być tak, że do jakiegoś autora po prostu nie dorosłam.
Ale albo po prostu ja Bardzo Wolno Dorastam i nie rozumiem geniuszu, albo zwyczajnie ja i McCarthy nie pasujemy do siebie tak, jak nie pasuje do siebie miętowa pasta do zębów i sok pomarańczowy.
Bo co Wy byście zrobili, gdyby wyprawa na polowanie zakończyła się odnalezieniem kilku podziurawionych jak sito samochodów (i to jeszcze z towarem! i zwłokami!) należących do jakiegoś meksykańskiego kartelu narkotykowego? (Przy czym, hej, doskonale zdajecie sobie sprawę z tego, że kto jak kto, ale meksykańskie kartele narkotykowe nie grzeszą nadmiarem wyrozumiałości i współczucia.)
Co zrobilibyście, gdybyście znaleźli obok zwłok teczkę wypełnioną po brzegi pieniędzmi? Przywłaszczylibyście ją sobie, zostawiając gdzieś tam dogorywającego świadka Waszych potencjalnych działań czy wrócilibyście tam, skąd przyszliście, w ogóle nawet nie zbliżając się do miejsca zbrodni?
Llewelyn wybrał pierwszą opcję (i wszyscy bogowie widzieli, że było to głupie). I tak oto zaczynamy przemierzać pustkowia i kolejne drogi, ścigani przez profesjonalnego psychopatycznego płatnego zabójcę, którym kieruje dziwnie pojmowane poczucie obowiązku. Gdzieś tam na obrzeżach pojawia się młoda żona Llewelyna i szeryf z małego miasteczka, który nie może pogodzić się z tym, że świat się zmienia. I to niekoniecznie na lepsze. Na gorsze, właściwie.
Mamy morderstwa, pościgi i polowanie na. Mamy nawet naprawdę konkretną strzelaninę.
Tylko, że to wszystko podane jest w oszczędnym, lakonicznym stylu McCarthy'ego. Stylu, który z jakiegoś powodu sprawia, że nie jestem w stanie polubić żadnego z bohaterów. Nie jestem w stanie im współczuć, utożsamić się z nimi - moje poczucie empatii gdzieś znika, jak dym na wietrze. Puf i nic nie ma. Zostaje tylko poczucie niedosytu i pewnej irytacji spowodowanej najczęściej nielogicznymi działaniami bohaterów.
I żeby nie było - książka jest dobra, doceniam styl. Ale niespecjalnie polecam. Chyba, że McCarthy'ego lubicie.