Jest w moim czytaniu Cormaca McCarthy'ego nieco masochizmu. Jego „Droga” sponiewierała mnie, przeżuła i wypluła na bruk. Tkwiłem z nosem przyklejonym do ziemi przez lata, bojąc się nawet spojrzeć na kolejne wydania jego powieści. Aż wreszcie, cudem jakimś, za co dziękuję cudodawcy (chyba że to jednak autocierpiętnictwo nieuświadomione), w łapska moje trafiła książka o tytule prowokującym.
I jest z „Krajem” historia taka, że od pierwszej strony pędzi ona i barwi południk na czerwono, krwiście i brutalnie (moja „Drogowa” trauma wróciła na chwilę) po to, by nagle spowolnić i zająć się tym, co mądre, ważne i zupełnie nie płytkie. Akcja wędruje na plan drugi, o losach bohaterów dowiadujemy się z rozmów, a my dajemy się pochłonąć pięknu literatury. Jest w tym niezwykłość, prostota (bo przecież „prawda jest zawsze prosta”), która wywołała u mnie drżenie serducha. „Życia trzeba całego, żeby zobaczyć siebie takim, jakim jest się naprawdę” – i to także prawda oczywista. Ale McCarthy nie byłby sobą, gdyby nie dodał – „…a i wtedy można się pomylić”.
Trzeba więc żyć ciągle, nie na nowo, bo i tak ciągnie się za sobą to, co było. Powiało chłodem, prawda? A może jednak nie?
A zatem znów przeniknął mnie smutek, tyle że się pozbierałem. Bo można „Kraj” czytać jako sensację i bawić się przy tym świetnie, a można próbować podważyć paznokciem zdania i znaleźć ukryte pod czarną czcionką prawdziwe znaczenie słów. Polecam jedno i drugie. A trzecia książka Cormaca j...