Do „Welesówny” podeszłam nie tylko z otwartą głową – wszak już dawno nie jestem młodzieżą – ale i z ogromnym optymizmem, liczyłam bowiem na fantastyczną przygodę z nastoletnią pogromczynią słowiańskich demonów. Moje oczekiwania względem książki dodatkowo podkręciła jeszcze jedna kwestia. Jaka? Już wyjaśniam. Kilkukrotnie wspominałam już, że Marek Lichocki vel Powiernik, czyli postać stworzona przez Franciszka Piątkowskiego, to taki nasz superbohater znad Wisły, a jego Uniwersum przypomina to Marvelowe (używam tej nazwy jako pewnego skrótu myślowego). Powstanie powieści Modrzyńskiej potwierdziło moje przypuszczenia, że świat herosów z mocno wyeksponowaną słowiańskością, będzie się rozrastał. Jesteśmy bowiem świadkami sytuacji, w której Powiernik zyskuje Welesównę, co oznacza mniej więcej tyle, że obok Supermana (tak, wiem, że to DC) pojawia się Supergirl. Pozostaje się tylko z takiego obrotu spraw cieszyć i liczyć na to, że może kiedyś spotkają się na kartach jednej powieści.
W wielkim skrócie „Welesówna” Miki Modrzyńskiej opowiada o perypetiach dziewczyny, która została naznaczona przez Welesa i widzi słowiańskie demony. Ted nie wie niestety skąd wziął się jej przeklęty dar i niespecjalnie jest z niego zadowolona. Odgania więc od siebie dziwadła, a gdy są za bardzo namolne traktuje je z buta. To w sumie w jej sytuacji zrozumiałe, chce przecież normalnie żyć, uczyć się do klasówek i plotkować z kumpelą, a nie użerać się z żądnymi zemsty topielicami. Na szczęście los przychodzi jej z pomocą i koniec końców dowiaduje się, kto ją w tę kabałę wpakował. Dzieje się to podczas jej pierwszej misji, którą jest odnalezienie zaginionej przyjaciółki. I to wszystko, jak na „wstępniaka”, przedstawione zostało w całkiem zgrabny sposób - na dokładkę też nieźle dopasowane pod kątem skomplikowania, mylenia tropów i głębi, do grupy docelowej.
Bohaterka, która wypiera swoje drugie ja i nie próbuje w ogóle zrozumieć, co się dzieje, jest jak powiew świeżości. Dlatego nie przeszkadzała mi jej niewiedza i uporczywe ignorowanie kolejnych faktów. Ma siedemnaście lat i prawo do buntu, nawet względem paranormalnych zjawisk. Myślę, że dzięki temu jak została skonstruowana, łatwo będzie się z jej nieustanną niechęcią i niepohamowaną – co by nie mówić, niezbyt również konstruktywną - gonitwą myśli, utożsamić młodszym czytelniczkom (zresztą sama nie miałam z tym problemu). Kolejna rzecz, która przypadła mi do gustu, to wyłaniający się powoli z cienia świat słowiańskich wierzeń. Nie ma tego, póki co, zbyt wiele, ale kierunek jest obiecujący. Czekam więc na więcej.
[Uwaga będą spojlery] Niestety pojawia się w książce kilka zgrzytów, które nie pozwoliły mi w pełni cieszyć się obiecującą lekturą. Fabularnie książka, według mnie, mogłaby być skierowana do młodszego odbiorcy (wiadomo jednak, że to kwestie indywidualne). Wiek rekomendowany musi być jednak wyższy, ponieważ bohaterka została, całkowicie niepotrzebnie, wplątana w relację o zabarwieniu romantycznym z – uwaga – nauczycielem. Gdyby to był np. jakiś „młodociany” demon tego problemu by nie było. Autorka wybrała inaczej – jej świat, jej prawo. Wybór ów, niesie z sobą jednak pewne konsekwencje. Pojawiają się oczywiście głosy, że krew nie woda, różnica wieku to tylko sześć lat i nie ma o co kruszyć kopii. Nie potrafię się z tym zgodzić. Nie mam nic do Ted, jest nastolatką, z burzą hormonów i miażdżącym ciężarem emocji – jak najbardziej może zadurzyć się w nauczycielu matematyki. Z Witkiem to już inna para kaloszy. Według metryki to dorosły facet, który wybrał sobie taki a nie inny zawód. Jest coś takiego jak etyka i wiedza, którymi powinien się w tym wypadku kierować. Wiem, że serce nie sługa, różne rzeczy się zdarzają i zdarzać będą, ale w takiej sytuacji powinien mieć chociaż jakieś realne rozterki i nie chcieć od tak ulec pociągowi do uczennicy. Poza tym Ted nie jest jakąś szczególnie dojrzałą, wybitnie rozgarniętą dziewczyną (to jest właśnie super i za to ją lubię, bo siedemnastolatka ma pełno prawo mieć kiełbie we łbie) i to kolejna przesłanka nie przemawiająca na korzyść Witka. To co już całkiem zbiło mnie z tropu, to heheszkowa, przyzwalająca reakcja otoczenia. Zdecydowanie nie jest targetem takich rozwiązań.
Czy wątek Witkowo-Tedowy był aż taki niezbędny na początku historii Welesówny? Pewnie ilu czytelników, tyle na ten temat opinii. Moim zdaniem można było odsunąć/rozciągnąć go w czasie (bo czy Buffy wpadła od razu w ramiona Angela?), dać się postaciom bardziej rozwinąć (szczególnie Witkowi, który miota się w niewytłumaczalny sposób i wydaje się być momentami bardziej zagubiony niż Ted), pomóc czytelnikowi zrozumieć ich motywacje. Stało się inaczej. Teraz jestem ciekawa, jak autorka poradzi sobie z kontynuacją historii i w którą pójdzie stronę. Mam nadzieję na więcej przygód i więcej działania, a mniej maślanych oczu.
Mimo wspomnianego zgrzytu jestem pod dużym wrażeniem pomysłu i możliwości, które z sobą niesie. Pierwszy tom przygód „Welesówny” to lekka, zabarwiona ironicznym humorem, niezobowiązująca lektura na letni czas.
[współpraca reklamowa barter]