Kiedy po raz pierwszy zetknęłam się z serią o nastoletnim geniuszu przestępczego półświatka, oszalałam na jej punkcie i przysięgłam wierność aż po grób. Było to szmat czasu temu, ale określenie widniejące na okładkach: dzieciodorosły rodzaj książek – jest jak najbardziej odpowiednie. Jednakże jak tu nie odczuwać niepokoju, gdy nowe tomy się mnożą? Podczas lektury siódmej już części, Kompleksu Atlantydy, którą otrzymałam dzięki łaskawości wydawnictwa, odczuwałam coś na kształt przerażenia, że okaże się kompletną klapą. Wiemy, jak to jest, kiedy autorowi brakuje pomysłów.
Moje obawy spełniły się, chwała Bogu, tylko częściowo.
Zacznijmy od minusów.
Przede wszystkim po zakończeniu dominowało uczucie, która określić mogę morzem niedosytu. I nie chodzi o to, że zakończenie do tej pory trzyma mnie w napięciu, że z pretensją wyję do księżyca, bo nie wiem, co będzie dalej. Powód jest prosty, ale początkowo trudno było mi go wychwycić. Mianowicie odniosłam wrażenie, że Colfer nie do końca się postarał, być może pospieszył, i fabuła jest zdecydowanie mniej rozbudowana w stosunku do poprzednich tomów. Wcześniej miałam do czynienia ze skomplikowaną, misterną siecią zdarzeń, których pozornie nic ze sobą nie wiązało (może poza tym, że był w nie wplątany Artemis i reszta świty). Jednakże na ostatnich stronach płynnie łączyły się w spójną całość. Nagle wszystko stawało się jasne, kurtyna podjeżdżała do góry i można było obejrzeć wszystko od podszewki. Zwłaszcza, że młody Fowl nigdy nie przepuszczał okazji, by popisać się intelektem i sprytem oraz okazać swą wyższość nad szaraczkami, czerpiąc z podobnych sytuacji wręcz perwersyjną przyjemność.
Co z fabułą Kompleksu? Z żalem muszę przyznać, że wspomniana sieć intryg w tej części nie miała miejsca bytu. Wydarzeń było niewiele, główny wątek mnie nieco zaskoczył, ale negatywnie, i zagadką pozostaje dla mnie, dlaczego występujący czarny charakter (o dziwo, nie jest to Opal Koboi!) usiłował zabić Artemisa oraz Butlerów. Niby mamy do czynienia z szaleńcem, ale cóż ta trójka mu zrobiła? Wcześniej nie miał z nimi żadnego kontaktu, skąd więc to pragnienie śmierci?
Zirytowało mnie również, że Eoin zostawił sobie wiele otwartych furtek. Między innymi, sprawa Opal jest wciąż nierozwiązana, zatem łatwo przewidzieć, że z pewnością jeszcze dojdzie do konfrontacji z ową chochliczką (której mam już serdecznie dosyć!), epilog nic nie wyjaśnił, Artemis nie wyzdrowiał z tytułowego kompleksu Atlantydy. Byłabym bardziej niż zdumiona, gdyby nie ukazały się następne tomy. Dostajemy jasny przekaz, że dalej po prostu coś musi być.
Dobrze, dajmy spokój wadom i zajmijmy się zaletami.
Największy plus można zmieścić w słowie i partykule:
Uśmiałam się.
To nic, że wszyscy śpią, to nic, że brat już dwa razy wpadał do pokoju i mało elegancko kazał zamilknąć. Wyłam, płakałam, kwiczałam i ryczałam ze śmiechu do ostatniej strony. Rzecz jasna były momenty, kiedy milkłam, uchwycona w kleszcze napięcia, ale nawet owe stresujące sceny były po prostu napisane Colferowskim stylem. Pełnym sarkazmu i aluzji, zgrabnie przykrytych płaszczykiem „grzecznych” słów. Przecież w książce, po którą sięga młody, wrażliwy czytelnik, nie wypada używać mocnych wyrażeń. Zresztą, gdyby Eoin pisał bezpośrednio, nie używając miecza ironii, moja fascynacja jego tworami byłaby niewątpliwie o wiele mniejsza.
Kolejną silną stroną całego cyklu, zatem również Kompleksu Atlantydy, są bohaterowie. Nie doświadczymy dziwnych, bezsensownych zachowań ani gwałtownych zmian charakteru. Do samego końca pozostają takimi, jakimi byli na początku książki. Artemis, w pierwszym tomie będący jedenastolatkiem podbijającym przestępczy świat, stopniowo się zmienia, by w siódmym tomie, w wieku niemal szesnastu lat, zetknąć się, o zgrozo, z poczuciem winy. Jednakże nie staje się potulnym, ułożonym i grzecznym chłopakiem, czy choćby zwykłym nastolatkiem. Wciąż uważa resztę świata za bandę idiotów, nie uznaje żadnych autorytetów, natychmiast ostro ripostuje i ZAWSZE musi mieć ostatnie słowo. To nie brzmi jak składniki na świetnego głównego bohatera, co? Jednak Artemis Fowl II właśnie nim jest. Obcowanie z tym młodym geniuszem przypomina mi jedzenie lodów cytrynowych – lekko cierpko, mocno kwaśno, bardzo skrzywiono, lecz wyrazistość owego „smaku” rekompensuje wszystko.
Nie sposób zapomnieć także o innych, równie zapadających w pamięć postaciach. Holy Nieduża, jedyna elficzka w zupełnie męskiej elitarnej jednostce wróżkowej policji, o ciętym języku i szybkiej pięści. Butler, nierzadko określany mianem człowieka-góry, człowieka wielkiego jak szafy, tudzież drzewa, rzecz jasna uzbrojonego po zęby i gotowego w swych ogromnych łapskach zmiażdżyć każdego, kto stanowi zagrożenie dla Artemisa. Ogierek, zadufany w sobie centaur-informatyk oraz Mierzwa – przekomiczny krasnal, któremu dziwnie często do rąk przyklejają się cenne przedmioty. Albo jedzenie. Jeden kij, to i to nadaje się do połknięcia.
Podsumowując, jeśli cierpisz na jesienną chandrę lub potrzebujesz odskoczni od poważnej, wyważonej literatury, czym prędzej łap za opowieści o młodym Fowlu. Nie pożałujesz.