Z twórczością Andrzeja Pilipiuka zetknęłam się w zasadzie przypadkiem, podebrawszy stryjowi egzemplarz „Rzeźnika drzew”, skuszona efektowną okładką i obiecującym tytułem. Nie rozczarowałam się, zamieszczone opowiadania wprost mnie urzekły, nic więc dziwnego, że na wiadomość o rychłym wydaniu kolejnego zbioru gęba cieszyła mi się jak u wariata. Otrzymawszy od wydawnictwa książkę, szybciutko przemknęłam przez strony „Szewca z Lichtenrade” i nie pozostało mi nic innego, jak westchnąć z zadowoleniem.
Jako człowiek lubiący od czasu do czasu napisać historię dłuższą lub krótszą, czy czasem tylko porozmyślać o potencjalnej fabule, nie mogę nie podziwiać mnogości i różnorodności pomysłów, jakie prezentuje czytelnikom Andrzej Pilipiuk. Może i przy wnikliwym czytaniu znalazłyby się pewne schematy, przetarte niegdyś ścieżki i wydeptane szlaki, ale po cóż ich szukać, skoro są tak niewidoczne, że przyjemności z czytania nie zakłócają żadne zgrzyty? Autor wyciąga swoje stare pomysły, to trzeba przyznać, ale przedstawia je z zupełnie innej perspektywy, odrestaurowuje jak stary, wyświechtany bezlitosnym czasem budynek – i choć miejsce teoretycznie jest to samo, zmienia się ono nie do poznania.
Mamy zatem historię alternatywną Niemiec i ich najsłynniejszego przywódcy, tajemnicze dolegliwości i walczącego z nimi znanego już czytelnikom doktora Skórzewskiego, dziwnych ludzi ratujących dziedzictwo kulturowe oraz kolejne przygody i dziwactwa zapalonego kolekcjonera staroci, Roberta Storma. Wszystko podane w historyczno-archeologicznej otoczce, nadającej całości wyborny, niepowtarzalny smak czasów, które już nie powrócą, lecz które warto zapamiętać, ponieważ kryją skarby, o jakich się naszym filozofom nie śniło.
W opowiadaniach tego pisarza podobają mi się zwłaszcza dwie kwestie. Pierwsza – jego sposób pisania o życiu codziennym, typowych, wręcz bezwiednych czynnościach i zachowaniach ludzkich, opisach otaczającej rzeczywistości. Zaserwowane niby zwyczajnie, niby normalnie, ale nie mogłam pozbyć się wrażenia, że w istocie mam do czynienia z subtelną grą krzywych zwierciadeł. Tu lekka linia wykraczająca poza przyjęte normy, tam delikatna rysa absurdu, gdzie indziej wypukłość o nieznanym przeznaczeniu; wszystkie nadające sprawom pospolitym nowy, niewidoczny na pierwsze przeczytanie wygląd.
Drugą zaś urzekającą cechą charakterystyczną jest pewnego rodzaju… niedokończenie opowiadań. Po przerzuceniu ostatniej strony pozostaje nie tyle, co niedosyt, a świadomość, że tu mogłoby być coś więcej, i ta, o dziwo, nie wpływa negatywnie na czytelnika. Bo jest to świadomość, że, mimo iż brudy zostały zamiecione za dywan, a trupy zakopane, to jakiś kłębek kurzu został w nieuwadze pominięty, a martwi… No cóż, ostatnie doniesienia o zbliżającej się zombie apocalypse nie nastrajają optymistycznie.
Związuje z bohaterami i ich historiami na dłużej, a przecież o to właśnie chodzi, czyż nie?
Mogłabym ponarzekać na krótkość zdań i oszczędność w opisach otoczenia, ale, co zaskakujące, nie jest to coś zawadzającego. Przyczyna z pewnością leży w tym, iż każde z opowiadań jest nastawione przede wszystkim na akcję, na perypetie postaci i jej zmagania z losem, a nie roztrząsanie natury i moralności ludzkiej (choć i te są przemycane wąską, acz skuteczną strużką). Między innymi to właśnie czyni z „Szewca z Lichtenrade” idealną lekturę na urlop czy wakacyjny wyjazd, kiedy umysły pragną odpocząć od słusznych treści, teorii i wszechobecnego humanitaryzmu oraz poszanowania mienia… bo czasem czasem trzeba trupowi wbić gwóźdź w czoło albo zapolować na nieuchwytne yeti. Polecam wszystkim.