„- Okay - powiedział, gdy minęła cała wieczność. - Może "okay" będzie naszym "zawsze".
- Okay - zgodziłam się.”
Moja historia z Johnem Greenem zaczęła się dość niewinnie. Ot tak pomyślałam sobie, że przeczytam jedną z jego książek. Wszyscy się tak zachwycają, to czemu nie? Na oślep wybrałam „Szukając Alaski”. Ani bohaterowie mnie jakoś szczególnie nie urzekli, ani wydarzenia, które raczej płynnie i spokojnie przechodziły z jednego do drugiego. Jednak „małe dziwactwa” postaci i cała otoczka sprawiły, że szczerze polubiłam tę książkę. Moje kolejne podejście do twórczości Johna Greena wyglądało już całkiem inaczej, było bardziej przemyślane. Niedługo ekranizacja, więc się wezmę i przeczytam! Tak właśnie doszłam do końca „Gwiazd naszych wina” z zapuchniętymi i czerwonymi oczami.
Panie i panowie, poznajcie Hazel Grace. Chorą na raka tarczycy z przerzutami na płuca narratorkę książki. Głównej bohaterki nie da się tak po prostu opisać. To dziewczyna, która nie rozstaje się z butlą z tlenem, bo to trzyma ją przy życiu. Prawdziwie wyjątkowa nastolatka o krótkich włosach nie spędzająca połowy swojego czasu przed lustrem, której nie dotyka ból egzystencjonalny. Co sprawia, że jeszcze bardziej ją lubię? No oczywiście, książka. Możecie sobie mówić, że nie da się wybrać jednego „dziecka”, ale Hazel to się udało. „Cios udręki” nie jako połączył ją z Gusem (pomińmy raka i „uboczne efekty umierania”). Dziewczyna poznała go na jednym ze spotkań grupy wsparcia. Hazel nigdy nie pomyślałaby, że spotka ją tam coś dobrego i godnego uwagi. I bum! Jej relacje z Gusem są coraz bliższe. I co najważniejsze – nie przeszkadza mu to, że dziewczyna jest granatem, który w każdej chwili może wybuchnąć i zranić wszystkich dookoła. Hazel ma jeszcze tylko jedno życzenie. Dowiedzieć się jak potoczyły się losy bohaterów tyle razy przeczytanej przez nią książki, która skończyła się niespodziewanie w połowie zdania. Na jej szczęście Gus uwielbia bawić się w spełnianie życzeń.
„- Nie zabijają, dopóki ich nie zapalisz - powiedział, kiedy samochód zatrzymał się przy nas. - A ja nigdy żadnego nie zapaliłem. Widzisz, to metafora: trzymasz w zębach czynnik niosący śmierć, ale nie dajesz mu mocy, by zabijał.”
Na początku myślałam, że będzie to książka w stylu „Bez mojej zgody”. O chorobie i „skutkach ubocznych umierania”. Jednak znowu przeraża mnie i jednocześnie zaskakuje podejście chorych na raka. Hazel chyba już na zawsze zostanie jedną z moich ulubionych damskich postaci. Co mnie do niej przekonuje? Sposób jak wyraża swoje myśli i to jak podchodzi do życia. W „Szukając Alaski” bohaterowie mnie nie zachwycili, za to w „Gwiazd naszych wina” wręcz przeciwnie.
Mogłoby się wydawać, że to książka o przeżywaniu cudownie ostatnich dni, tych które pozostały (jak w Now Is Good). Ogólnie Hazel nie nastawia się na coś takiego. Wszystko co jest opisywane w książce to dzieło jednego wielkiego przypadku (może szczęścia). Bo przecież gdyby nie poszła na spotkanie grupy wsparcia (a bardzo się przed tym wzbraniała), nie spotkałaby Gusa. Nadal siedziałaby codziennie w domu czytając „Cios udręki” i oglądając telewizję.
Już trochę poopowiadałam o Hazel. Czas na Gusa. Augustus jest zdecydowanie moim ulubionym typem męskiego charakteru (w literaturze, bo w życiu to różnie bywa). Pewny swojej wartości, inteligencji i tego, że nie jednej dziewczynie miękną kolana na jego widok. I ma rację, jest to naprawdę błyskotliwa i dobrze wykreowana postać. Kto by pomyślał, że komuś tak „idealnemu” autor zafunduje przejażdżkę do krainy kostniakomięsaka.
John Green znowu mnie zachwycił. Już dawno żadna książka mnie tak nie rozstroiła. Mogłabym ją czytać w nieskończoność, non stop przerabiać te same cytaty i za każdym razem widzieć więcej w tej książce. W „Gwiazd naszych wina” autor skupił się na sile jaką jest metafora. Nawet nic dla nas nieznacząca rzecz, dla bohaterów jest czymś wielkim. Nie da się zapomnieć o Hazel i Gusie. Choćby starała się najbardziej na świecie, oni zawsze będą gdzieś tam w mojej głowie.
„Moje idee to gwiazdy, których nie potrafię ułożyć w konstelacje.”