Wyobrażam sobie taką sytuację: dostaję do rąk omawianą książkę, nie jest jednak na niej napisane, kto jest autorem. Po lekturze mam powiedzieć, kto to napisał. Moja odpowiedź brzmiałaby: nie wiem. A już na pewno nie przyszłoby mi do głowy, że jest to dzieło Wojciecha Tochmana! Co prawda nie przeczytałam jeszcze wszystkich jego książek – ta jest dopiero czwarta – jednak myślałam, że znam najważniejsze cechy stylu tego autora. Jakże się jednak myliłam!
Po spokojnej, pełnej zrozumienia i empatii narracji nie na tu śladu. Choć może nie do końca – Tochman zachowuje cały czas taką postawę wobec pokrzywdzonych przez los ludzi, o których pisze. Jednak przyjmuje niemal wojowniczy, ironiczny i oceniający ton wobec tych, którzy albo wykorzystują biedę innych, albo nic z wiedzą na temat tej biedy nie robią.
Ale wróćmy do początku. Reportaż „Eli, Eli” jest zilustrowany przejmującymi zdjęciami Grzegorza Wełnickiego. Bohaterami są Filipińczycy zamieszkujący slumsy na Onyksie. Co tu dużo pisać – bieda, głód, choroby, przestępczość różnego rodzaju to codzienność tych, którzy zgodzili się opowiedzieć o własnym losie. Tochman robi jednak coś więcej niż tylko wysłuchanie swoich interlokutorów. Od szczegółu (historia pojedynczego człowieka) idzie do ogółu. Tym ogółem jest zachowanie ludzi z „pierwszego świata”. Chodzi przede wszystkim o turystów, którzy albo nie zwracają uwagi na biedę miejsc, w których wypoczywają (po co patrzeć na to, co znajduje się za murami kurortów), albo fotografują się z biedotą, aby stworzyć (mylny) obraz swojej dobroci. Są nawet tubylcy, którzy organizują wycieczki do slumsów, na koniec organizują zbiórkę, aby turyści mogli się dowartościować…
Drugi aspekt – zachowanie dziennikarzy, reporterów, fotografów. Autor wpuszcza czytelnika za kulisy, pokazuje wyrachowanie, brak empatii. Najważniejszy w tej profesji jest chwytliwy materiał – reszta się nie liczy. Wspomniana przeze mnie zmiana stylu pisania autora jest reakcją na ten stan rzeczy (tak ja to odczytuję), wyrazem buntu i niezgody osoby, która przecież zobaczyła już dużo krzywdy i cierpienia na świecie.
Co do samych bohaterów – są to ludzie z nizin społecznych, często są przytaczane ich dłuższe wypowiedzi. Dominuje tu więc styl potoczny, przetykany anglicyzmami, a także wulgaryzmami. Dlatego też ciężko ocenić mi całość – z jednej strony reportaż czyta się trochę gorzej niż choćby utwory autora poświęcone Bośni czy Rwandzie (nie chodzi mi o treść, ale o formę). Z drugiej jednak Tochman – jak zawsze – podejmuje bardzo ważne tematy, które w popkulturze są pomijane. Bo można sobie jakoś roztłumaczyć, że wojna – choć okrutna i straszna, i nie powinna się zdarzyć – gdzieś była i się skończyła, jednak przejść do porządku dziennego nad codzienną nędzą ludzi, którzy nie mają żadnych perspektyw, podczas gdy większość świata wiedzie dostatnie życie jest bardzo ciężko.