Trafia w moje ręce powieść o nader zagadkowej okładce, tajemniczej. Patrzę i odnoszę wrażenie, że będzie to powieść o duchowości, o wnikaniu w siebie, o szukaniu w sobie dobra, tego dobra, które ukształtował w człowieku Bóg. Na obwolucie książki trudno znaleźć opis, bo co mówią ogólne słowa? „Madera”. „Pojedynek człowieka z przeciwnościami losu”, czy „własne słabości i oczekiwania innych”? Ogólny zarys też nic nie wyjaśnia, ale tym bardziej utwierdza mnie w jakimś przekonaniu, że to na pewno książka na wskroś duchowa. Do wnętrza siebie.
A o czym tak naprawdę jest „Pocałunek Boga”?
„Pocałunek Boga” to powieść o LUDZIACH, o zwyczajnych, doświadczonych ludziach, którzy znaleźli się w jakimś zawieszeniu życia. O ludziach, którzy doszli do muru. O ludziach, którzy muszą coś zmienić, bo inaczej świat się rozpadnie, a wraz z nim i oni. I tak oto na Maderę trafiają Susana, Michael, Monika i George, a wszyscy lokują się w Calhecie tuż nad Oceanem Atlantyckim. Panorama i okolica poraża pięknem, paraliżuje zmysły, sprawia, że ludzie dotąd zabiegani, zatrzymują się i kontemplują widok. Ale życie i przeszłość oraz wszelkie kłopoty też tu są, przyjechały wraz z nimi. Od przeszłości bowiem nie sposób się wyrwać, nie sposób ją zmienić, ale jest szansa na teraźniejszość i na przyszłość. Susana, główna bohaterka, została porzucona przez mężczyznę, który zapomniał jej powiedzieć, że ma żonę i dziecko. Michael to wypalony pisarz, Monika to skrzypaczka z problemami psychicznymi, a George to ktoś, kto próbuje złapać dystans do wszystkiego. W międzyczasie pojawiają się i ksiądz – nader zagadkowy, lekarz i pracownicy pensjonatu. Ta powieść to miszmasz osób, charakterów i ich wzajemnych konfrontacji. Głowa skrupulatnie zbiera przeszłość, przypomina o niej, ale rozwój wypadków każdego dnia zmusza do odcięcia się od zła, jakie było. Trzeba zadbać o siebie, o wnętrze, o uczucia i znaleźć siebie. Madera ma temu sprzyjać, bo każdy z bohaterów zostaje wyrwany ze swoich codzienności i spędza tu kilka dni. Zwiedzają, rozgrywają się tajemnicze porwania, omdlenia, znaki zapytania mnożą się w szalonym wręcz tempie, ale to wszystko sprawia, że książkę dobrze się czyta. Trudno personifikować się z jedną osobą, bo każda intryguje w swój dziwny sposób. Wchodzisz w ich buty i próbujesz oceniać racjonalnie, to co wymyka się racjonalności. Jednak w każdym tkwi duża moc sprawcza pod warunkiem, że chce. A każdy z nich bardzo chce wyjść z bagna, jakie zaserwowało im pędzące życie. Madera to namiastka dystansu, szansa na zmianę myślenia i codzienności. By coś uległo zmianie, trzeba zmienić wszystko, trzeba bagaż przeszłości odstawić za próg domu i walczyć o teraźniejszość. To stanowi sedno tej powieści. Alicja Flis pisze ciekawie, bo o normalności. Pisze o ludziach takich, jak my, zagubionych, pokiereszowanych przez życie i pogrążonych w depresji. To książka o mnie, o tobie, o sąsiadce zza ściany. „Pocałunek Boga” to taki literacki znak drogowy, który nie pokazuje konkretnego kierunku, ale pozwala zatrzymać się, pomyśleć, podjąć jakieś kroki, zacząć powolny spacer do przodu. Zmusza do wejścia na nową drogę bez obaw i lęków. Autorka, jak mniemam, pisze trochę o sobie samej, stosując tym samym mini-autoterapię, co ma dobry oddźwięk w całości książki. To takie czyszczenie własnej duszy i głowy. „Pocałunek” dobrze się czyta. Jest wartka akcja, ciekawe wątki, a to wszystko okraszone opisami przyrody wyspy, która zmienia barwy, bawi się naszymi oczyma i powoduje zachwyt.
Dobre danie polane sosem o smaku wyspy.